Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matka. Pokaż wszystkie posty

Czuła Przewodniczka w moim życiu


Kiedy wspomniałam o tej książce na babskim spotkaniu, koleżanka odparła, że nie lubi tej książki, bo jest dla klasy średniej. To trafne spostrzeżenie. Kiedy kobieta walczy o materialny byt i każdy jej dzień to przetrwanie, nie wygeneruje jednej sekundy, aby pomyśleć czego sama chce, a co dopiero czy może to dostać.
Czego potrzebuje? - to pytanie nie ma szans paść, a co dopiero poszukiwanie odpowiedzi. Ona nie może dokonywać wolnych wyborów, wsłuchiwać się w swoją dziką dziewczynkę, dać sobie luz, czas na refleksje czy swobodną zabawę... być może nie ma możliwości, a nawet świadomości, że jej życie mogłoby wyglądać inaczej.

Ale z drugiej strony uważam, że ta książka i patrzenie na świat Natalii de Barbaro są dla każdego. Bo miłość jest dla każdego, niezależnie kim jest i jak żyje. Wartość jest w człowieku od chwili narodzin i nawet jeśli przez wiele lat, nikt dziewczynce nie dał uwagi, troski, opieki, ona ciągle może spróbować dać to samej sobie, jako dorosła. Choć dostęp do tej świadomości może być bardzo, bardzo trudny, to praca nad sobą jest świetnie opłacana, a walutą jest właśnie miłość:)
Kiedy inni na ciebie patrzą i odbierasz w ich wzroku co myślą o tobie, wcale nie chodzi o nich, tylko o własne spojrzenie na siebie. W tej obserwacji jest cały przekrój przekonań i opinii na swój temat, jaki mamy w danym momencie. Wszystkie są ok. Wszystkie są drogą do siebie. Mamy tyle zgody na innych, ile mamy na siebie.

Całe życie budowałam projekty i szukałam celu. Potrzebowałam wyzwań, czasem bawiąc się przy tym, tworząc i wtedy czułam w tym dużą pasje, która gasła, gdy tylko zaczynałam być spychana w jakieś ramy odgórnych oczekiwań albo konieczność dostosowania się. Wtedy stawałam się pełna samokontroli, nastawiona na dobrze wykonane zadanie. I szukałam sposobów by nakarmić w sobie głodną przygód dziewczynę, i przyszedł czas, kiedy już wiedziałam jakim wyczerpaniem kończy się emocjonalne głodzenie samej siebie.

Wsłuchiwanie i zaspokajanie własnych potrzeb było dla mnie odkąd pamiętam bardzo ważne. Dostałam rykoszetem, kiedy pojawiły się dzieci, bo mój egoizm musiał ustąpić zaspokajaniu potrzeb innych, nie tylko dzieci, ale wszystkich wokół. I dobrze znam wchodzenie w rolę, o których pisze autorka Czułej Przewodniczki. Motanie się, odgrywanie ról, zatracenie siebie. Boimy się, my wszystkie....

Męczennicy wydaje się, że bliscy nie będą jej kochać, jeśli nie będzie dla nich nic robić. Że nie jest wystarczająca, nie zasługuje, że musi się zaangażować ponad siły, poświęcić, aby zostać docenioną. Z lęku, że przestanie być dla innych ważna, wciska siebie w poczucie krzywdy, a innych w poczucie winy. 

Królowa lodu terroryzuje, krytykuje innych i samą siebie, ściga się z innymi, rywalizuje; z lęku, że okaże się gorsza nie pokazuje słabości; samoakceptacja, przyzwolenie na luz i błędy, są jej obce. Bez zrealizowanego planu, będzie bez wartości. 

Potulna myśli, jeśli wyrazi swoje zdanie w swój wybrany sposób, zostanie odrzucona przez innych, a wtedy sama siebie odrzuci. Z lęku przed odrzuceniem, robi wszystko, żeby inni ją akceptowali. Więc jest uległa, miła, potrzeby innych są ważniejsze od jej własnych, nie stawia granic, przytakuje na ataki biernej agresji i przeprasza kiedy myśli tylko o sobie.

Każda z tych ról wywodzi się z niezgody na siebie. Tylko kiedy czule przyjmiesz siebie i będziesz czuć się kochana, możesz obdarzać innych miłością - trafnie pisze Natalia de Barbaro.
Kiedy Czuła Przewodniczka na ciebie patrzy, widzi mądrą dziewczynę, która przeszła różne zmagania, popełnia błędy, a potem stara się je naprawiać. Widzi kogoś, kto buduje w sobie siłę, żeby otwierać na innych.

 
Od 13 lat jestem matką w ciągłej gotowości. Chwila dla siebie w codziennym pędzie już nie wystarczy, bo wieloletnia wyrwa nie zapełni się tak szybko. Pójście na jogę jest jak kradzież własnego czasu, kiedy mogę robić... NIC.

Nie da się nalać z pustego. Nie da się chronić innych, kiedy nie chroni się siebie.
Nieustannie zatracam w sobie i odnajduje, przeganiam i z powrotem nawołuje Czułą, Dziką i Dorosłą.
Wiem, że są. 


Bardzo polecam przeczytać:









Zdjęcie z: https://kulturalnysklep.pl/Odwagi-Dziewczyny-Siegnijcie-po-te-ksiazke-i-zacznijcie-zyc-po-swojemu-blog-pol-1621342593.html


Czytaj więcej >

Jak pomóc sobie? O wartościach (ćwiczenie)


Wiemy, że bycie matką w obecnych czasach to mega wyzwanie. Musisz być zaradna, czujna na potrzeby dziecka i zaangażowana w ich zaspokajanie, nieustannie gotowa na rozwój, zorganizowana i zasługująca na bycie zmęczoną. Nic odkrywczego. Mamy jeszcze wyraźny podział na matki które sobie radzą, matki nieroby, matki których wszystkim żal i matki których nikomu nie żal. Nie ma balansu. Dlatego tak mocno pragniemy normalności.




Należę do osób, dla których dzieci są sensem życia ale bardzo cenią swój komfort życiowy. Doskonale wiem, ile kosztuje ciągła walka między komfortem a dyskomfortem. I ile wymaga wysiłku, żeby ten cholerny balans, normalność, zatrzymać. 

Pomaganie nigdy nie było to moim celem, samym w sobie. Nawet nie umiem określić, czy to umiem. Prowadziłam grupy terapeutyczne dla kobiet, dla uzależnionych, dla rodziców, warsztaty rozwojowe, kursy zmiany myślenia...  Moim celem była interakcja i zawodowe wyzwanie. I w ten sposób, niejako przy okazji, nauczyłam się pomagać samej sobie. 

Praca z ludźmi którzy oczekują pomocy bywa męcząca. Bywa, że szukają drugi na skróty i oczekują zmian, nie chcąc zmienić nic w sobie. Nie chcą przyjąć, że część ich świata rozgrywa się w ich głowach. Że to, co czują, nie dzieje się w sercu, tylko mózgu. Też kiedyś tego nie rozumiałam. Przez lata, w procesie, stawałam się swoim oparciem, powierniczką. Dzięki swoim wyborom, uczeniu się i doświadczaniu, a przede wszystkim praktyce świadomego życia zdobyłam narzędzia i umiejętności. Potrafię wykorzystać trudne momenty i wiem robić (i czego nie robić) w słabszych chwilach. Werbalizuje problemy, żeby siebie usłyszeć. Cenię słuchaczy bez doradzania. Pozwolą puścić wentyl, żeby bez balastu poddać się autoanalizie, poobserwować z dystansu, wycisnąć z kryzysu mądrość, morał. 

Wsłuchuje się w emocje, ale sądzę, że przeceniamy ich rolę, za dużo na nich się fiksujemy. Wokół emocji skupia się za dużo uwagi. Podejmowanie decyzji i wyborów, zachowania i relacje 'bo tak czuję' bywa złudne. My po prostu czujemy cały czas inaczej. Emocje są zmienne, dynamiczne. Samopoczucie nie jest stanem stałym, wpływa na nie mnóstwo czynników. Kierując się emocjami i pod ich wpływem podejmując działanie,  trzymamy się kurczowo przeszłości i tego, co znamy, choć może nam się wydawać, że jest inaczej. Ciągle wracamy w emocjach do przeżyć, nie zdając sobie z tego sprawy. Jesteśmy sumą doświadczeń, nasze nawyki to nasza druga natura. 

Ale czy chodzi o to, aby zmienić sytuację czy samopoczucie?

Jeśli chcesz podjąć decyzję czy dokonać życiowych wyborów, sprawdź, czy są w zgodzie z Twoimi wartościami. Jeśli największą wartością twojego życia jest bliskość, rodzina, ważne są relacje i miłość, będziesz dążył to tego, aby cię otaczały. W zachowaniu, w emocjach, w codzienności.
Jeśli jednocześnie postawisz sobie ambitne zawodowe cele, będziesz dążyć do auto sabotażu, miotał się w wątpliwościach. Będziesz uciekał od ludzi, którzy cię od tego oddalą, choćby łączyły cię z nimi więzi. Działanie, aby było skuteczne i spójne, powinno być w zgodzie z życiowymi wartościami - nie z tym, co w danej chwili czujemy, bo emocje biorą się z myśli, a myśli z przekonań. Wartości nie zmieniają się tak, jak emocje, wynikają z dużo głębszych czynników. A emocje? Mogą być tylko informacją, aby dążyć do porozumienia ze sobą.

Za pomocą załączonego ćwiczenia, wyciągniesz zaskakujące wnioski, i przekonasz się, czy i w jakim stopniu dążysz do realizacji swoich małych i dużych celów, a może tylko do... snucia marzeń? 

(ćwiczenie wykorzystuję na swoim warsztacie "cele i wartości w procesie", inspirując się zajęciami z pracy z klientem uzależnionym)

                                                                   



Czytaj więcej >

Dzieciocentryzm to zuo


         Afrykańska matka jest ze swoim niemowlakiem non stop. Nosi ze sobą małe dziecie w chuście i wykonuje prace fizyczne. Jest z nim nierozłącznie, tego się od niej oczekuje, taka kultura, takie warunki. Opiekuje się bo to należy do jej rodowych obowiązków. Kiedy dziecię dorasta, odkleja się od matki i bawi się z innymi dziećmi, nikt już nie oczekuje od niej, żeby robiła z nim budowle z patyków, bawiła się w berka i wymyślała na całe dnie kreatywne i edukacyjne zabawy, a także dbała o jego wszechstronny rozwój osobisty. Europejska matka idąc wzorem matki rdzennej i idei bliskiego rodzicielstwa zaopatrzyła się w chustę, tudzież nosidło, i też praktykuje noszenie.
Różnica jest taka, że nie kopie w polu i poza podstawową opieką pełni wiele innych skomplikowanych ról wobec swego potomka, które czasem wpadają w masochistyczny dzieciocentryzm.




Kiedy moje dzieci były niemowlętami, lubiłam kiedy w mieszkaniu było czysto i systematycznie np. myłam podłogi. Ile to się nasłuchałam, że po co, że nie warto, że lepiej żyć z syfie ale pobyć z dzieciątkiem, że są ważniejsze rzeczy, a podłoga poczeka. Nie mogłam zrozumieć, skąd inni wiedzą, co jest dla mnie najlepsze (i dla moich dzieci). Mnie te czyste podłogi podnosiły samopoczucie. Psychologicznie patrząc, teoria głosi, że podobnie jest z pracą w ogródku - daje poczucie kontroli, jaką tracimy w naszym życiu. Posiadanie dzieci, szczególnie małych, przewala życie do góry nogami i kontroli nie ma żadnej. Umycie podłogi, naczyń czy włosów, może pomóc postawić do pionu nasze ego. 

Te i inne codzienne zachowania, mogą się z różnych przyczyn nie podobać innym, bo są kwestią potrzeb matki i nie koncentrują się wyłącznie na dzieciach. Życie matki, według wielu, ma być zdeterminowane przez bycie matką. Macierzyństwo powinno być celem i treścią jej życia. Rola europejskiej matki jest jednak dużo bardziej wielowymiarowa, niż matki afrykańskiej. Skomplikowała to kultura masowa, a dokładają do pieca.... inne matki.

Matka bywa w kryzysie. Szuka zrozumienia i oparcia. Dostaje obstrzałem mądralińskich ocen i złotych porad, bo cokolwiek się dzieje, to matka coś źle robi i konieczne powinna to naprawić wg uniwersalnych instrukcji.
Gdzie w matce jest człowiek? Poza byciem matką niewiele zostaje. Jest organizatorem życia rodzinnego, logistykiem, zaopatrzeniowcem, a na spotkaniach towarzyskich specjalistką od wizerunku. I oczywiście jest terapeutą rodziny. Dla swych dzieci musi być zawsze rozumiejącą i wspierającą. Kiedy przedszkolaki dają popalić, to wyrażają swoje głębokie potrzeby, na które musi pojawić się odpowiednia reakcja.
Kiedy dorastające trzaskają drzwiami i nie wykazują chęci współpracy, to pewnie zaznaczają granice i budują swoje terytorium - należy to bezwzględnie uszanować. Kiedy marudzą, wchodzą na głowę i nie współpracują, trzeba je bezwzględnie kochać, wspierać, doceniać, poświęcać się w całości i pracować nad swoimi złymi emocjami, kiedy się tylko pojawią.
A jeśli nie radzimy sobie z wychowaniem, to mamy problem i zróbmy coś z sobą, mamy ogromny rynek poradników, które możemy czytać po nocach.
Bo matka musi się kierować empatią a nie egoizmem! 

Moja mama opowiada, że kiedy ona wychowywała nas, nikt się tak nie skupiał na dzieciach jak dziś. Przede wszystkim mamy nie krytykowały się wzajemnie, nie pouczały i nie robiły wykładów o tym co czują i myślą ich dzieci. Tworzyły społeczność bez wyścigów o style wychowawcze.
Organizacja życia była dużo trudniejsza ale nikt na siłę nie udowadniał, że jest mu lekko - zapewne nie miał gdzie (nie było instagrama). 

Współczesne matki muszą się zmagać z oceną swojego zachowania i wyglądu na każdym kroku. Są rozliczane z tego, co mówią, jak mówią, co robią, a nawet co myślą. Nie jestem pewna, czy społeczeństwo dało matce prawo do wyrażenia rozczarowania, na tyle, na ile to deklaruje. Wychowywanie dzieci stało się środkiem do celu, jakim jest sukces życiowy; wyścigiem idealnych matek idealnych dzieci; domeną najbardziej zakompleksionej i pogubionej grupy społecznej.

Czy jest dla nas matek jeszcze jakaś szansa? ;) 


Czytaj więcej >

Życie wielodzietne


W szkole średniej pisałam krótkie opowiadania i wiersze. Na studiach bawiłam się w dziennikarstwo społeczne, byłam nawet redaktorką naczelną na pewnym popularnym serwisie. Produkowałam wpisy na bloga taśmowo, pisanie dawało mi dużo ulgi, szczególnie jeśli drążyłam jakiś temat, albo jeśli coś mi ciążyło i mogłam to z siebie wyrzucić. 

OffMatka jest moim trzecim moim blogiem w offnurcie. Uwielbiałam pisanie do momentu kiedy poczułam, że nie mam już w sobie tej silnej potrzeby, skierowała się gdzieś indziej. Choć chętnie napisałabym o znikających przeciwciałach i badaniach przedklinicznych na makakach ale kto o tym zechce czytać, skoro odwaga narodowa tak potaniała, że wystarczy się zaszczepić, żeby być bohaterem?

Więc na razie mało piszę, moje dzieci rosną, buduje mi się coraz wyraźniej i konkretniej szczery do bólu obraz życia rodziny wielodzietnej. Jesteśmy pod względem życia codziennego minimalistami, co oznacza, że wystarczy nam to, co posiadamy. Ale marzy mi się pójście z mężem na rytuał do sauny, tylko we dwoje, nie mieliśmy okazji zrobić tego od ponad 6 lat, bo nie mamy z kim zostawić dzieci. A one są epicentrum naszego świata, codziennym przewodnikiem, nauczycielem, coachem i terapeutą. Mój rozwój osobisty to właśnie ta codzienność, zmaganie się ze słabszymi chwilami i umiejętność czerpania z nich.
Mam momenty okropnego zmęczenia nieustanną dyspozycją, szczególnie kiedy jest nerwowo. Nie da się skupić na każdym dziecku naraz. Zawsze któreś jest w tle i dopomina się o uwagę w różny sposób.  

Jednego jestem pewna - jako matka wielodzietna i osoba zawodowo obcująca z młodzieżą - w dzieciach jest więcej różnic niż podobieństw. Wygląd, temperament, upodobania, mocne i słabe strony, charakter. Są dzieci, które lubią i potrafią bawić się abstrakcyjnie, i takie które tego nie łapią. Są takie, co skupią się na określonej czynności i robią ja długo, i takie, co nudzą się szybko i szukają nowych wrażeń. Są takie, co wrzeszczą o wszystko i takie, co rzadko się drą. Takie, co ucieszy każda zabawka i takie, co nie bawią się niczym. Takie, co zajmą się sobą przez kilka godzin i takie co nie zajmą się sobą przez 5 minut. Są dzieci współpracujące i dzieci wymagające, dzieci ciche i głośne, dzieci odważne i wycofane, samodzielne i nie, takie co budują i takie co psują. Patrzenie na dzieci poprzez pryzmat tego, w czym się różnią, może poszerzać horyzonty, zmniejszać szufladki, dawać więcej świadomości, a mniej niezrozumienia - jeśli tylko jesteśmy zdolni do głębokiej tolerancji. Jeśli masz więcej niż jedno dziecko, wiesz, jak bardzo się różnią i że nie ma uniwersalnych metod wychowawczych. Że trudno jest robić coś w grupie dopasowując formę, tempo zajęcia do wszystkich, różniących się wiekiem dzieci, i przy tym nie zatracić własnych potrzeb. Że praca z dziećmi jest nieustająca i nieprzewidywalna. 

Że ciężko jest pogodzić potrzeby różnych osób. 
Np. ruchu moich dzieci z moim odpoczynkiem i bywa też na odwrót 👀












Czytaj więcej >

Automiłość. I nie opuszczę się aż do śmierci.

 

Z perspektywy 40 lat życia mam taki wniosek, że najbardziej istotną sprawą w życiu, od której właściwie wszystko się zaczyna – to, jak wygląda nasz związek, relacje, praca, w ogóle życie – jest relacja ze sobą samym. Tu – w naszym wewnętrznym świecie, wszystko zaczyna się i kończy.

Miłość do siebie – wyświechtane, patetyczne, narcystyczne? Banalne i infantylne?
A może to rozwiązanie problemów, szyfr do udanego życia, do zdrowia i pogody ducha?

Zaczęłam orientować się w tym, kiedy urodziłam pierwsze dziecko. To ono dało mi szkołę życia i pokazało, że macierzyństwo to miłość do dziecka, ale też do siebie. Daje dowód, czy i jak potrafimy o siebie zadbać. I uczyłam się tej miłości. Miłości własnej. Pojmowałam ją, rozumiałam. Ale poczułam nieco później. Co innego jest coś rozumieć, a coś poczuć. To jak z tym, że są rzeczy na które nie mamy wpływu. Możemy to rozumieć, ale dopiero kiedy to poczujemy i odpuścimy, da nam to spokój. Podobnie jest z miłością własną.

Społeczeństwo buduje naszą wiarę w siebie na bazie naszej skuteczności. I potem My-matki wartościujemy, jak bardzo jesteśmy skuteczne w wypełnianiu codziennych obowiązków, planów, celów, w podołaniu wyzwaniom i codziennemu wychowaniu dzieci. Potem i my budujemy nasze poczucie wartości na bazie skuteczności (pamiętajmy o różnicy pomiędzy wiarą w siebie, a poczuciem własnej wartości). W poczuciu miłości do siebie już nie musisz sprostać niczyim oczekiwaniom. A szczególnie własnym. 

Miłość do siebie to uważność na siebie. Nieocenianie. Próba zrozumienia. Nie oczekiwanie jednak, że się zrozumie. To wyrozumiałość. To ochrona i troska.

To dbanie o siebie. O formę, kondycję, ciało, o zdrowie psychiczne, higienę ciała i ducha. Jestem niewierząca jednak prowadzę bogate życie duchowe. Medytuję, pamiętam o wdzięczności, pielęgnuję współodczuwanie i wrażliwość, których mam w nadmiarze. 
Staram się być dla siebie życzliwa. Okazując sobie życzliwość, przestajesz wymagać. Jest Ci miło, że po prostu jesteś. Jako wartość sama w sobie. Bez porównywania się.

Opiekując się sobą odcinam się od zajęć, które mnie męczą; ludzi, którzy mi szkodzą, substancji, które mnie trują i miejsc, w które mi nie służą.

Miłość własna to poczucie, że jest ci dobrze tam, gdzie jesteś. Że nie musisz czegoś mieć i gdzieś być, żeby było ci ze sobą dobrze. To akceptacja, która daje spokój. Co by się z Tobą nie działo, jakie emocje i stany by się nie pojawiły, przyjmujesz to. 
Miłość do siebie tworzy poczucie własnej wartości.

Kiedy pojawia się u mnie podły nastrój czy niepokój, próbuje to zmienić. Kiedy nie wychodzi, odpuszczam sobie. Regeneracja to słowo-klucz. Może potrzebuje odpocząć, może się wyżyć. Nie muszę tego rozumieć. Nie muszę od siebie wymagać. Nie muszę wszystkiego wiedzieć, wszystko umieć, wszystkiego pamiętać i wszystko ogarniać. Nie porównuję się do innych, jestem wartością samą w sobie.



Czy chciał(a)byś być tak przez kogoś traktowany? Z troską, akceptacją, zrozumieniem? Któż by nie chciał. Podaruj sobie to, co chciałbyś dostać. Nie oczekuj, żeby ktoś ci to dał. Najpierw zajmij się sobą.

Miłość do siebie to największy potencjał, jaki możesz pomóc wykształcić swoim dzieciom.




Czytaj więcej >

Mam kryzys! I nie zawaham się go użyć...



Pisałam już o kryzysie matki. W pewnym sensie stan, w którym jestem teraz, jest też kryzysem matki.
Jest też kryzysem edukatorki edukacji domowej, partnerki, pracownika, trenera, córki i przyjaciółki.





 

Zaczęło się od zwykłego zmęczenia. Przytłoczenia obowiązkami. Zlecenie które wzięłam wymagało ode mnie pracy przy komputerze. Robię to wtedy, gdy dzieci pójdą spać, a ja mogę się skupić (chaos dnia na to nie pozwala).
Jest to średnio po 21:00.
Nie jestem sową, ale to jedyny czas kiedy praca tego typu się udaje. W ciągu dnia, nawet gdy usiądę za biurkiem, czy w kawiarni, moją uwagę pochłaniają bieżące rzeczy, które staram się dzielić na pilne i ważne.
Potrafię pracować wieczorem długo, co ma swoje konsekwencje w niedospaniu. Ten permanentny stan skutkuje zmęczeniem i mimo satysfakcji z pracy, w pewnym momencie zauważam spadek sił witalnych.
Czy dzieje się to szybciej czy później, zależy od okoliczności.
Tym razem były nimi: przygotowania do pierwszych egzaminów córki (5 klasa ED), enterowirusy które mnie przeorały, dodatkowe obowiązki zawodowe oraz domowe, których zawsze jest full. I śmierć kolegi, starszego idę mnie o 4 lata, z którym znaliśmy się od 20 lat, z którym spędziliśmy wiele nocy na dyskusjach przy piwku i z którym nigdy nie miałam romansu. Serdeczna znajomość, którą bezczelnie zmiótł nowotwór.

Efekty?
Obniżony nastrój, kłopoty z zaśnięciem i niespokojny sen, problem ze skupieniem uwagi, rozdrażnienie,  niepokój, negatywizm, osłabienie i ogólna padaka.
Przy tym nie można wziąć urlopu (matki nie biorą wolnego...) Nie można przespać 12h lub więcej. Nie ma jak nadrobić. Wysłuchujesz jak wszyscy wokół opowiadają co ich trapi, ale sama się nie zwierzasz bo nie lubisz. A nikt nie pyta... Poczucie odosobnienia narasta... KRYZYS?!

Kryzys to żaden wstyd. Kryzys to żadna słabość, żadna porażka. Kryzys jest częścią życia każdego człowieka. Miewają go wielcy artyści i zwykli śmiertelnicy. Może być niebezpieczny, bo kryzys to stan, w którym dochodzisz do momentu, po którym albo wzlecisz albo spadniesz. 
Albo na chwilę wzlecisz, a po tej chwili lecisz na łeb. Może przeobrazić się w kryzys psychiczny, emocjonalny. Może być też twórczy, transformujący.
Bo "ludzie doświadczający kryzysu są o wiele bardziej otwarci i podatni na zewnętrzną interwencję niż wtedy, gdy są w stanie równowagi" (G.Caplan 1964)

Lindemann i Caplan wprowadzili pojęcie kryzysu do psychologii i psychiatrii na oznaczenie reakcji człowieka zdrowego na trudną sytuację, której nie potrafi rozwiązać, gdyż jego umiejętności rozwiązania problemów okazały się niewystarczające (brak zasobów nie oznacza wyłącznie braku wiedzy). Rzadko sprawdzają się strategie "naprawy od ręki". Wiele problemów osób znajdujących się w kryzysie wynika z tego, że szukali właśnie takiej "naprawy od ręki", "drogi na skróty", szybkiej metody na zmianę życia bez większych nakładów. Pod postacią dawania sobie ulgi i redukcji stresu szukamy pocieszenia,  zabawy, seksu, alkoholu, pracy lub szybkiej sesji u jakiegoś "speca", co nas uzdrowi swoją energią, ziołami, prądem, czy innym narzędziem wpływu. Wizyta u coacha też niestety może zdać się psu na budę.
Tego rodzaju "naprawa" może wytłumić bolesne reakcje, ale nie ma wpływu na wywołujący je bodziec i kryzys zamiast zniknąć, to się pogłębia.

Kryzys stawia ludzi w obliczu wyborów, z którymi mogą sobie nie poradzić, wymusza konieczność dokonania wyboru, przy czym unikanie wyboru również jest wyborem. Można mieć kryzys związany z wypaleniem zawodowym, ze stresem, kryzys małżeński, związany ze zmianą czy wiekiem, z ważnym wydarzeniem czy duchowością.
Może ja mam z wiekiem? 👀


W tekście "KIEDY I DLACZEGO NIE POMOŻE CI COACH?" opisuje jak wygląda klasyczny książkowy kryzys. Co z tym fantem zrobić i do czego skubańca wykorzystać?


Kryzys boli najbardziej tych, którzy chcą być w czymś dobrzy, bardzo dobrzy, profesjonalni. Wymagają od siebie, są bardziej samokrytyczni. Coś jak psychologiczny efekt Dunninga-Krugera.
Nie reagujemy tyle co na sam kryzys, a na fakt niedostępności strategii pozwalających nam poradzić sobie z trudną sytuacją (poddatność na doświadczanie kryzysu może być wynikiem niskiego poczucia własnej wartości, osoby takie są bardziej poddatne na stres i trudniej jest im stawić czoła problemowi, rozwiązać sytuację kryzysową).
Trudny stan może trwać nawet miesiąc.
Następnie, kiedy mamy dość ciągłego napięcia, szukamy ulgi, szukamy rozwiązań, konstruktywnych albo nie.
Po tym etapie, pod warunkiem, że daliśmy sobie czas i prawo do przeżycia sytuacji na swój sposób, mamy w sobie gotowość, aby poszukać wsparcia. Zaczyna chcieć nam się coś robić, działać. Całe sedno w tym, że to MY znaleźliśmy w sobie siłę, żeby o siebie zawalczyć, zmienić coś w życiu. Stać się we własnych oczach, a nie oczach innych, kimś pełnowartościowym, nie mniej nie więcej niż inni, ale w sam raz! Najlepiej wychodzi nam przecież bycie sobą, prawda?
Bądźmy sobą, bo wszyscy inni są już zajęci! ❤


Jedyne do czego można użyć kryzys to przyjęcie go jako nieoderwalnego elementu życia. Jako części całości. Części nas samych. A kiedy doskwiera, wziąć go za kołnierz i położyć do kąta.
Niech leży. A my z nim. Nie walczmy z kryzysem, nie walczmy z sobą!


Tekst inspirowany treściami z życia oraz mojej strony - MOTYWATORKI KRYZYSOWEJ
Czytaj więcej >

Medialne Rodzicielstwo Bliskości. Lukier z białego cukru vol.2





Wracam do swego tekstu o RB sprzed lat, który znajdziecie pod linkiem: 
"Medialne Rodzicielstwo Bliskości. Lukier z białego cukru" kontynuując tutaj temat w nieco zmienionej perspektywie.
Wtedy patrząc przez pryzmat całkiem małych dzieci, skrupulatnie skomentowałam wywiad z A.Stein, znaną ekspertką w temacie. Cóż, dziś napisałabym to samo, albo i więcej, właśnie dlatego, że teraz myślę też o nastolatkach, nieco poszerzył mi się rodzicielski punkt widzenia ;)







0-4 latkowi chcesz uchylić nieba, reagujesz na każdą jego potrzebę, na każde oczekiwanie, stęk i jęk, chcesz żeby zawsze i wszędzie mogło wyrazić siebie i tylko siebie, wybierać i decydować, w sposób jaki potrzebuje i chce, ma przecież do tego prawo, a Ty jesteś rodzicem bliskościowcem i stosujesz się do reguł Rodzicielstwa Bliskości. To są oczywiście założenia skrajne i wychodzące się z medialnego oblicza RB jakie opisałam krytycznie w I części i jest to zjawisko aktualne powszechne – wyznawane fanatycznie, krzywdząco rozumiane rodzicielstwo. 

Nawet dojrzałe umysły mają problem z takim wyrażaniem swoich emocji, żeby nie ranić innych.
Wymaga to samoświadomości, samokontroli, samoregulacji a także empatii. Im bardziej osoba ekstrawertyczna, ekspresyjna i wrażliwsza tym trudniej wypracowuje mechanizmy zachowania, tym trudniej jej mieć na wodzy emocje. W przypadku nastolatka gdzie te emocje buzują jak w wulkanie przed erupcją, wyuczone nawyki zachowań, jakie wpoił mu błędnie pojmujący idee wychowawcze i ślepo zapatrzony w uniwersalne trendy rodzic, przejdą w postawę, która obije się bolesną czkawką u rodzica, a przede wszystkim dziecka, które pójdzie z takim bagażem w świat. 

Na przykład, twoje małe dziecko uwielbia hałasować, krzyczeć i nieustannie ci przerywa, a RB mówi, że potrzeby dziecka i jego swobodna zabawa i są najważniejsze, więc dajesz na to przyzwolenie (prosząc i tłumacząc bez rezultatu też). 
Albo w przesadnej trosce (nadopiekuńczości) mówisz dziecku, co i jak ono czuje ("rozumiem, co czujesz" lub "jesteś wściekły"), albo co ma mówić innym ("powiedz Kasi, żeby ...") czy nam ("powiedz, że czujesz .../chciałeś /nie chciałeś ...") tak naprawdę mówiąc to do siebie i dla swojego poczucia kontroli nad dzieckiem i sytuacją.
Inny przykład. Dziecko jest uczone, że nie bierze odpowiedzialności za emocje innych, czyli postawy wysoce terapeutycznej :) To prawda, nikt nie bierze odpowiedzialności za odczucia emocjonalne innych osób. A kiedy dziecko zrobi coś przykrego rodzicowi, kopnie, opluje, powie że nienawidzi lub jako xx-latek nażłopie się alkoholu lub naćpa, gdy powiemy mu, że jest nam przykro i nasze serce rodzica wyje, a ono odpali - to Twój problem, ja nie jestem odpowiedzialny za to jak się czujesz. 
No racja, nie jest i ono nie ma problemu, wychodzi na to, że TY go masz.
Jeśli dziecko przez lata było uczone, że jego potrzeby i emocje są najważniejsze, że zawsze jest w centrum, że spełniane są wszystkie jego potrzeby oraz zachciewajki, że ma nieograniczoną swobodę w wyrażaniu siebie i jeśli innym się to nie podoba to mają problem, to wyobraźmy siebie teraz taką wyuczoną postawę u dorosłego. To narcyzm, niezdrowy egoizm, egocentryzm, arogancja.

A co tam internetowe matki piszą?

Matka Skaut pisze o rodzicielskich interpretacjach zasad rodzicielstwa bliskości, które dla niej, jako psychologa, są co najmniej niepokojące, np. 
- kiedy matka przedkłada przyzwyczajenia swojego dziecka nad swój podstawowy komfort psychiczny,
- kiedy nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby postawić swoje potrzeby przed potrzebami dziecka nawet raz na jakiś czas,
- kiedy pojawia się założenie, że dziecko w ogóle nie ma możliwości (i obowiązku) kontrolowania swoich emocji i że ma prawo wyrażać je zawsze i wszędzie tak, jak chce,
- kiedy zdanie dziecka jest tak samo ważne, jak zdanie rodzica
I trafnie opisuje Internetowy terroryzm, czyli jak ortodoksy RB wieszają psy na każdym kto zdecyduje się myśleć inaczej. 
Znam takie przypadki kiedy bliskościowe, zafiksowane na swoich jedynakach mamuśki (w sumie sama jak miałam jedno dziecko to napaliłam się na temat jak szczerbaty na suchary, a to były czasy Tracy Hogg) klasyfikują-opiniują-krytykują-oceniają bo one o wychowywaniu wiedzą wszystko, a Ty nic...
I w tym miejscu muszę napisać, że odnoszę wrażenie, że tym mamuśkom przede wszystkim brak luzu i dystansu, te wszelkie mądre poradniki stanęły im w kręgosłupach jak kije od szczotek!


Matka tylko jedna opisuje, że jej 4-latek wściekł się, bo wdepnął w zamek, który budował, i z tej wściekłości zaczął tłuc i kopać matkę. Matka nic nie zawiniła, ale oberwała kopniaki! Zgoda na odczuwanie silnych emocji przez dziecko zostało pomylone ze zgodą na dowolne ich wyrażanie.  

Matka pod prąd zachwyca się rodzicami Peppy czyli bajkowymi świnkami, którzy są wg niej godnym naśladowania wzorem RB, bo szanują uczucia dzieci swoim kosztem, nigdy nie krytykują, traktują ich na równi z dorosłymi oraz reagują natychmiast! na ich potrzeby.


Pytanie na koniec – skąd się bierze ten  brak refleksji? 
W wychowywaniu dzieci sięgamy po mądre teorie, które nas przerastają, bo mamy w sobie bałagan. Jesteśmy świetnie wyedukowani. Aż przeintelektualizowani. Ale emocjonalnie, a nawet mentalnie nie jesteśmy gotowi na NVC.
Mamy w sobie własne krzywdy, rany, niepoukładane sprawy. I zapominamy (albo wypieramy), że wszystko zaczyna się w nas, że Żadne sztuczne postawy szacunku nie nauczą go innych, jeśli nie szanujemy siebie samych.
Myślę sobie o tym za każdym razem, kiedy spotykam taką postawę u kogoś - "ja wiem na czym polega dobre wychowanie, powiem ci co masz robić, bo robisz źle", umniejszającego innym, zbzikowanego rodzica.
Dla mnie Rodzicielstwo Bliskości to skupienie na potrzebach, jako informatorach stanu rzeczy - ale nie tylko albo nie przede wszystkim potrzebach dzieci. To nie jest metoda ani narzędzie. To pomaga nie generować złości, pomaga zrozumieć poprzez empatię, ale nie pomaga rozwiązywać sytuacji. 

Czytaj więcej >

Kiedy macierzyństwo boli. O kryzysie matki


Nie od dziś wiadomo, że matka ma być matką i wywiązywać się z tej roli na 150%. Wymagamy same od siebie, wymaga społeczność, eksperci, autorytety, massmedia i ideologie rodzicielstwa. Jeśli kobieta zostanie matką, wpada w presję bycia doskonałą w każdej matczynej czynności, jaką wykonuje. Już nie tylko ma opiekować się dzieckiem, nakarmić i ubrać, ma także urodzić naturalnie, długo karmić piersią, zapewniać mu nieustająco ogólny rozwój, zabawę, wsparcie, minimum stresu i maksimum bliskości. Być z dzieckiem w każdej chwili, krok w krok i zapomnieć o własnych (wyimaginowanych) potrzebach. Mówią nam o tym inne matki, ciotki, babcie, poradniki, fora, znawcy tematu i tak zwane autorytety.

Matka być przy tym spełniona i szczęśliwa, bo ma dar boży, a jeśli może być z tym dzieckiem w domu, to dodatkowo musi doceniać ten luksus przez duże L. Ogólnie „ma”, „powinna”, „musi” czy chce czy niekoniecznie, jest wpisane w jestestwo kobiety od momentu bycia w ciąży.
Medialne oblicze niektórych ideologii rodzicielstwa, a także ciągłe ocenianie przez innych, porównywanie matki do innych matek oraz dzieci do innych dzieci, wartościowanie i wystawianie laurek lub sądów, krytykowanie i narzucanie „jedynych właściwych” uniwersalnych metod wychowawczych, ściganie na najlepsze metody wychowawcze, na najmądrzejsze, najdojrzalsze dzieci, na najlepsze do nich podejście i najwyższą satysfakcję macierzyńską, wykluczanie wzajemne zamiast wspierania, skutecznie wpędza w poczucie winy i frustrację. Tym bardziej, im więcej polegamy na poradnikach, a nie na własnych emocjach.

Pojawienie się w życiu kobiety dziecka, czyli macierzyństwo, jest jedną z najbardziej stresujących, zwrotnych momentów w jej życiu.
Jaka jest droga prowadząca od tych momentów do kryzysu? 
Kiedy pojawia się duże prawdopodobieństwo kryzysu?
1. Kiedy chcesz być matką idealną, ale ci nie wychodzi (co jest normalne)
2. Kiedy masz inne cele życiowe poza byciem matką, ale ci nie wychodzi (co się zdarza)
3. Kiedy próbujesz wprowadzać idealną równowagę w macierzyństwie, które jest krainą chaosu i nieprzewidywalności.
4. Kiedy wymagasz od siebie być taką matką jak wzorzec, który obrałaś i żyjesz według wzorca, który wcale nie musi do pasować do twoich potrzeb i możliwości

W każdej z tych konfiguracji, na matczynej drodze życiowej stają przeszkody, które wydają się matkom nie do pokonania – z różnych przyczyn.
Wtedy mogą pojawić się pierwsze symptomy kryzysu:
- zachwianie równowagi emocjonalnej i życiowej
- zablokowanie adekwatnych zasobów do zmagania się
- moment zwrotny i przełomowy w matczynej egzystencji
- zagrożenie dotychczasowego sensu życia i systemu wartości.

Richard K. James i Burl E. Gilliland, autorzy „Strategii interwencji kryzysowej”,  określają kryzys jako doświadczenie nie do zniesienia, wyczerpujące zasoby wytrzymałości i naruszające mechanizmy radzenia sobie z trudnościami. Ostrzegają, jeżeli osoba będąca w kryzysie nie otrzyma wsparcia, może się to stać przyczyną poważnych zaburzeń afektywnych, behawioralnych i poznawczych. Dlaczego? Bo życie w kryzysie zaburza poczucie własnej wartości i w ogóle sensowności świata. Czy to dotyczy także nas - matek? Czy my w ogóle możemy mieć kryzys?




Co to jest kryzys?

Według różnych koncepcji w psychologii kryzysu, istnieją różne drogi.
Według koncepcji poznawczej kryzys jest wynikiem wyłącznie interpretacji i oceny jakie nadajemy danej sytuacji /zdarzeniu którego doświadczamy. To nie chodzi nie sytuację samą w sobie, bo tę każda z nas przeżywa inaczej, mamy inne zasoby, możliwości, oczekiwania i potrzeby.
To my postrzegamy i interpretujemy sytuację, która rodzi KRYZYS.
Zatem, wg koncepcji poznawczej  źródłem kryzysu jest nasza indywidualna, subiektywna, pozbawiona realizmu ocena wydarzeń. Im więcej ciśnienia z zewnątrz i mniej zasobów z wewnątrz, tym łatwiej popaść w kryzys. Wyjście z kryzysu jest możliwe dzięki reinterpretacji wydarzenia oraz nadanie jej nowego znaczenia. Nie są też obojętne czynniki sprzyjające kryzysowi, jak niedospanie, zmęczenie, przebodźcowanie - to zmienia percepcję.

Z kolei behawioryści uważają, że kryzys jest wynikiem stosowania wypracowanych nieadekwatnych reakcji, zachowań i destrukcyjnych mechanizmów obronnych. Jeśli trwają zbyt długo, przeistaczają się w stany transkryzysowe trwające miesiącami, a nawet latami! Mama funkcjonuje w odmiennym stanie świadomości dysocjacji, zaprzeczenia, wypierania czy tłumienia bez świadomości, co się z nią dzieje. Nierozwiązany problem wraca jak bumerang, bo pierwotny kryzys niby rozwiązany, a jednak wcale nie – powoduje przy każdorazowym nasileniu stresu pogłębianie się kryzysu i przejście w stan chroniczny.
Rozwiązanie kryzysu może nastąpić, gdy nieodpowiednie strategie zostaną zastąpione stosowaniem nowych strategii zachowań, nowych rozwiązań i nawyków. To raczej jasne, bo niby jak spodziewać się odmiennych rezultatów, gdy ciągle działamy, myślimy, czujemy tak samo?

Jak rozpoznać kryzys?

Mamy wskaźniki emocjonalne, behawioralne, fizyczne i poznawcze, w których można zaobserwować kryzys.
W tym:
- zaburzenia równowagi psychofizycznej
- spostrzeganie sytuacji jako utraty czegoś lub zagrożenia utraty np. nasilony strach przez wypadnięciem z rynku pracy
- spostrzeganie sytuacji jako przerastającej możliwości np. przed odpowiednim wywiązaniem się z roli matki etc.
- poczucie niepewności co do przyszłości
- poczucie utraty kontroli lub nadkontrola
- ograniczona zdolność do działania, poczucie „niewoli”
- nagłe zmiany zachowania, naruszenie rutynowych zachowań
- napięcie emocjonalne trwający przez jakiś czas
- informowani otoczenia lub dawanie sygnałów o konieczności zmiany dotychczasowego  funkcjonowania.

W wymiarze emocjonalnym pojawiają się liczne obawy, poczucie pustki, odczuwanie złości, winy i krzywdy, skrępowanie przy innych, izolacja, nasilony lęk - uczucie przerażenia, obawa przed utratą kontroli w swoim życiu, zaburzenia koncentracji, poczucie bezradności i beznadziejności, smutek, ciągłe poirytowanie, stany apatii, rozpaczy i ataki złości na przemian z ambiwalencją, naprzemiennie stany euforyczne i depresyjne.

W wymiarze biofizjologicznym rozstrojenie procesów w ciele prowadzi do występowania  objawów somatycznych, tj. pocenie się, nudności, tachykardia, bóle głowy, brzucha, klatki piersiowej, wysypki, nieregularne miesiączkowanie, brak zainteresowania seksem i bliskością.

W wymiarze poznawczym zniekształca się percepcja zdarzeń, nasila się nadanie im znaczenia symbolicznego, poczucie uwięzienia, upośledzenie dotychczasowej zdolności rozwiązywania problemów i podejmowania decyzji, poczucie zamknięcia w labiryncie wydarzeń bez sensu lub  w stanie wymuszającym konieczność natychmiastowych, radykalnych rozstrzygnięć, natrętne wspomnienia o wydarzeniu, koszmary senne, rekonstruowanie w myślach tego co się wydarzyło aby odzyskać poczucie kontroli, koncentracja na problemie, niepewność.

W wymiarze behawioralnym pojawia się złość, gniew, niepokój, lęk, niezdolność do aktywności i pełnienia funkcji życiowych, trudności w opanowywaniu własnych emocji i kontroli swojego życia, odsuwanie się od ludzi na przemian z gorączkowym poszukiwaniem obecności innych, związanym z lękiem przed samotnością, działania impulsywne i nieprzemyślane, często autodestrukcyjne, zachowania niespójne z przeżywanymi emocjami (np. śmiech w sytuacjach napięcia). Nadmierny apetyt, nasilone przemęczenie, unikanie kontaktu, zaburzenia snu i koncentracji, wybuchy emocji, częsty płacz, nadmierna czujność, nadmierne dbanie o bezpieczeństwo bliskich.

Eh, dużo tego. Która z nas – matek, tego nie przeżywała? Co wtedy?
Jak pomóc wyjść z kryzysu innej mamie, jak pomóc sobie?

Trzy kroki:

Po pierwsze - pomóżmy w reinterpretacji sytuacji/wydarzenia i nadaniu jej nowego adaptacyjnego znaczenia. Bez oceniania, krytykowania i wartościowania. To nie jest konstruktywne. Jeśli czujesz się gorzej, pogadaj z kimś, powiedz co cię dręczy, zobacz czyiś punkt widzenia, poczuj, że jesteś dla kogoś ważna, złap dystans.
Po drugie - pomóżmy w wypracowaniu nowych strategii, zachowań i reakcji, zachęcajmy do eksperymentowania i szukania nowych rozwiązań. Nie oceniaj, nie porównuj, nie gnęb siebie. Bądź swoim przyjacielem, poczuj, że możesz na siebie liczyć, że potrafisz się sobą zaopiekować nie gorzej niż swoim dzieckiem i pokaż, że inni też mogą na ciebie liczyć, choćby dobrym słowem.
Po trzecie – pomóżmy w podniesieniu samooceny, doceń, powiedz coś miłego. Nie doradzaj. Nie szukaj rozwiązań na już. Wzmocnij poczucie własnej wartości, kontroli i sprawczości nad sobą i  życiem, daj pozytywne wzmocnienia, bądź życzliwa. I przytulaj.
Wszystkie jesteśmy najlepszymi mamami dla naszych pociech.
Bądź dla siebie dobra, mamo.







Korzystałam z materiałów Akademii Coachingu Kryzysowego, którą miałam przyjemność ukończyć.  
Czytaj więcej >

Życie z rodzicem w krainie wiecznego lodu

ALEKSYTYMIA





Zaburzenie. Schorzenie. Syndrom. Ślepota uczuć. Niedorozwój, analfabetyzm emocjonalny. 
Niezdolność do rozpoznawania emocji, do ich rozumienia lub identyfikowania, nazywania i wyrażania. Niezdolność do empatii i dostrzegania uczuć innych ludzi.
Niezdolność do nawiązania więzi międzyludzkich, chłód emocjonalny.
Tendencja do lokowania winy na zewnątrz - za to, co się z nim dzieje i jak się czuje, zrzuca odpowiedzialność na otoczenie.
We własnych emocjach,  napięciu i niepokoju, których nie może rozładowania, widzi objawy fizyczne czy chorobowe. Popada w zaburzenia psychosomatyczne i uzależnienia.
Nie marzy, nie fantazjuje, nie śni, nie potrafi wyobrażać sobie pozytywnych wizji, za to negatywne scenariusze owszem.
Sprawia wrażenie konkretnego i rzeczowego, sytuacje opisuje szczegółowo, jest logiczny i racjonalny. Jego uśmiech i serdeczność to inteligentna demonstracja wyuczonych schematów  pasujących do sytuacji.
Sam ze sobą czuje się źle ale nie ma motywacji do szukania wsparcia. Jest zdystansowany i wyrachowany, nie mówi o swoich uczuciach, nie pyta o uczucia innych, jego bliscy czują się nierozumiani i odtrącani.

Definicja długa i niewyczerpana. Schorzenie ciągle mało popularne, nieodkryte.
Pisałam już na OffMatce o matkach rujnujących życie ale idę o krok dalej, prywatnie, z serca. Wtedy pisałam jak sobie radzić z doświadczeniem wychowania w trudnej relacji z matką. Pisałam, że każdy ma szansę na moment w którym „zniknie żal i obwinianie starego już rodzica, który kochał jak potrafił i starał się jak umiał.”
Pisałam o tym, na podstawie osobistych doświadczeń, prób i błędów, sukcesów i porażek, jakie przeszłam przez 40 życia, będąc dzieckiem zaburzonej matki, co przez wiele lat rujnowało moją psychikę.
Pisałam o fałszywej świadomości, bez terminów, nazw i skojarzeń. I to jest dobry moment, żeby to nazwać.
Wracam do tego bo w pewnym sensie psychologia, która uczy, aby myśleć o rodzicu, że „kochał jak potrafił i starał się jak umiał” rozgrzeszając go z błędów wychowawczych i krzywd, jakich od niego doznaliśmy, generalizuje i upraszcza, a nawet krzywdzi.
Dlaczego?



Terapeuta powie, że żal musi zostać przepracowany, że należy się go pozbyć, żeby się „uwolnić”. Że to możliwe i w zasięgu możliwości każdego. Ale, jeśli aleksytymik nigdy cię nie przeprosił, nie ma żalu czy skruchy, twierdzi sucho, że sytuacja jakaś tam była i koniec, że taki wtedy był i tak się zachowywał bo tak potrafił, że ie czuje się odpowiedzialny ani winny, bo świat jest zły i przeciwny jemu, że to twój problem, że coś czujesz jak czujesz i rozumiesz jak rozumiesz, to cały twój żal trafia o ścianę i wraca do ciebie jak bumerang, wpędzając w zamknięte koło poczucia winy.
Bo czasem się nie da pozbyć żalu.
Żal będzie wracał po każdym kontakcie i każdej kolejnej ignorancji ze strony aleksytymika. Żal będzie narastał i frustrował. Choćbyś nie wiem, jak się starał, rozumieć, wybaczyć, zapomnieć.
Nie każdy będzie mógł i umiał przepracować w sobie żal i nie każdy w takiej samej formie. Niektórzy będą musieli sobie radzić inaczej, żyjąc w tej krainie wiecznego lodu, a z czasem uciekając z niej, próbując z powodzeniem lub nie, walczyć o własne życie.








Źródła:
„Emocje – Aleksytymia – Poznanie” Tomasz Maruszewski i Elżbieta Ścigała 
Wiki
Polityka
Wprost
Kampania "co nas spina?"






Czytaj więcej >

Samotność matek

Dziś o „zjawisku” pomijanym i przemilczanym. Objawiającym się z zaciszach mieszkań, w sklepach i na placach zabaw. Nie chodzi o samotne macierzyństwo, ale o samotność osoby, która ¾ swojego życia spędza sam na sam z dziećmi.
Ciekawie pisała o tym Matka tylko jedna - że jak masz te dzieci i tego męża, to o jakiej samotności mowa? Że na urlopie macierzyńskim, wychowawczym samotna?

Chodzi o te kilka, kilkanaście godzin, kiedy matki są w rutynowej aktywności, obarczone opieką w trybie ciągłym i nie mają szans na jakąkolwiek towarzyską relację. Czasem chwilę pogadają na placu zabaw z innymi matkami. Najczęściej znów tylko o dzieciach. Czasem siądą do fejsbuka, tam pogadają o kolkach i pierwszych ząbkach. Jest jeszcze komórka. Przez nią można gadać non stop. Ale czy to może w jakimś stopniu zastąpić realne spotkanie?




Samotność matek to niedostatek relacji z innymi ludźmi, spotkań towarzyskich, interakcji. Relacje międzyludzkie to jedna z najważniejszych potrzeb naszego życia. Poczucie, że ktoś ma dla nas czas, że nas słucha, że nas rozumie, że lubi, że miło spędza się razem czas. Wspólny spacer czy kawa ma inne znaczenie. Nawet, gdy jesteśmy zmęczone, niewyspane, przygnębione. Nabieramy dystansu, odciążamy psychicznie głowę, która nieustannie wibruje wokół jednego tematu.

Ale jak i gdzie się spotkać?
Matki są niechętnie widziane w galeriach. Dzieci które wrzeszczą lub biegają, przeszkadzają i zakłócają spokój innym. W restauracji? Jeśli karmią piersią, mogą innym "obrzydzać jedzenie",  niby to naturalne, ale "naturalne jest też sranie i szczanie choć nikt tego przecież publicznie nie robi" (cytat wielokrotnie w różnych formach powtarzany na grupie fejsbukowej ups! "Dziewuchy-dziewuchom").
Wspólne zakupy? Odpadają. Płaczące dziecko to zawsze „biedne dzieciątko” któremu matka robi jakieś kuku, że ono tak płacze. Pewnie dlatego, że w sklepie, a sklep to przecież nie jest miejsce dla dzieci!
Odwiedziny dziadków? Tak, ale jeśli nie jest to litania pouczeń, porad, krytyki i czepialstwa. Tego akurat matka potrzebuje najmniej.

Jeśli matka tkwi w tym samotnym trybiku, zdarza się, że dostaje fiksacji na punkcie macierzyństwa i sama traci szansę na kontakty z innymi. Oczekiwania społeczne wobec matek są kolosalne, zarówno chodzi o ich wygląd i zachowanie, ale też sposób w jaki wychowują dziecko (dieta, opieka, spędzanie czasu…). Zewsząd napływają informacje i opinie, jakie matki mają być. Tym samym życie matek kręci się wokół dziecka i przestają dostrzegać, że istnieją inne aspekty życia i kierunki myślenia, że nadmierna koncentracja na dziecku nie pomaga w budowaniu relacji z innymi (przestajemy mieć cokolwiek do powiedzenia poza „kupą i zupą”).

Czy na własne życzenie, czy nie, nie da się zaprzeczyć, że samotność matek jest powszechna i pomijana. Dlatego matki - wspierajcie się nawzajem!








Czytaj więcej >

Wychowuj człowieka, nie płeć

Pierwsze lub drugie pytanie, jakie pada, kiedy dowiadujemy się, że znajoma jest w ciąży, to: „chłopiec czy dziewczynka”? Nie jak samopoczucie, czy czegoś potrzebuje, czy wszystko w porządku, gratuluję i koniec kropka.
Bo to pytanie, po prostu MUSI paść.
A zaraz za nim komentarz.



Automatycznie identyfikujemy ciążę z płcią. Ciąża staje się płcią i staje się publiczna, zaczynamy dopasowywać cały majestat kolorystyczny i ubraniowy do płci, mamy wizję różowości / niebieskości, dopasowujemy rodzeństwo („znów chłopiec? ojej szkoda”; „kolejna dziewczynka, ale będzie babiniec!”, lub „będzie parka? Idealnie!”), komentujemy wygląd „widać, że chłopak, bo pięknie wyglądasz, a dziewczynka zabiera urodę” albo „widać, że dziewczynka, bo brzuch taki mały, dziewczynki się kulą do mamusi”. „Kolejna dziewczynka – mąż pewnie chłopca chciał?”, „oj, drugi chłopak, pewnie wolałabyś dziewczynkę?”




W naszej rodzinie wychowuje się dzieci. Ludzi. Nie narzucamy im czym i jak mają się bawić, tylko dlatego, że ktoś wymyślił, że dane zabawki są odpowiednie dla danej płci. Nie kupujemy im dedykowanym płciom gadżetów, książeczek, nie wymuszamy zachowań „właściwych dla płci”, nie uczymy nawyków „prawidłowych” dla płci.
Ubieranie, czesanie to kwestia indywidualna ale nie powinna bezpośrednio wynikać z myślenia, że coś wypada albo nie, że coś będzie miało wpływ na psychikę dziecka (np. długie włosy u chłopaka to będzie „spedalony” albo krótkie włosy u dziewczyny to będzie „brak wdzięku i powabu” bo przecież wdzięk można pokazać tylko przez kokardy i falbany…). A największa bzdura, jaką wymyślono, to: „z chłopcem ciężko dać sobie radę, chłopcy to łobuzy, dziewczynki są łatwiejsze w wychowaniu”.

Ostatnio obserwowałam dyskusję w necie na temat koloru wózka. Ponoć rodzice (no ok, głównie matki…) „podkreślają płeć dziecka” kolorem wózka. Wózki dziecięce już nie są dla dzieci. Są dla płci. Dotąd wydawało mi się, że istotna jest funkcjonalność wózka. Wygoda dziecka. Myliłam się. Najważniejszy jest design i kolor!
Nie do końca wiadomo jak płeć podkreślać np. wózkiem niebieskim czy zielonym, pasuje bardziej do dziewczynki czy do chłopca? Ale już różowy, fiolet, pomarańcz to tylko dla dziewczynki! Argument? Bo tak. Bo chłopiec z różowym śmieszy. Ale kogo śmieszy? Kolor śmieszy, czy dziecko? I dlaczego właśnie różowy ma być jakiś uwłaczaniem, powodem do nabijania się z dziecka?
Czy ktoś mi wyjaśni, dlaczego kolor różowy jest nieprawidłowy dla chłopaka?


Ludzie, wychowujmy ludzi. Niech nasze dzieciaki nie czują, że ze względu na płeć muszą być jakieś, niech mają poczucie człowieczeństwa i prawo do bycia kim są. Nie doszukujcie się w tym podtekstów ideologicznych, feminizmu, unisexu, „lewactwa”. Bo to się nazywa rozsądek.





Schabowy chłopaka i kluseczki dziewczyny. O stereotypach PŁCI
Wychowanie bez różnicowania płci. Konstruktywne rodzicielstwo czy wymysł gendera?
GENDER srender. Czyli facet potrzebny jak rybie rower



Czytaj więcej >

Moje dzieci są idealne, tylko matkę mają trudną


Dzieci są różne. Oazy spokoju, torpedy, przytulasy, buntowniki, układne albo nieukładne, przekorne albo ustępliwe. To wiadomo. Jak i to, że żadne dziecko nie rodzi się złe z natury. Nie rodzi się niegrzeczne (co w ogóle znaczy to nieprzejrzyste i różnie rozumiane słowo?)
Ani upierdliwe.
Ani złośliwe czy wredne.

To dlaczego tak o nich zdarza nam się mówić? Dlaczego powtarzamy w kółko te frazę o niegrzeczności?
Czy są jakieś określone zasady niegrzeczności?
Co powoduje, że dla jednych rodziców niegrzeczne jest przerywanie innym, dla drugich bekanie przy stole, a dla trzecich szturchnięcie drugiego?
Wreszcie co wpływa na dziecko, że zachowuje się w jakiś sposób? Czy to nasze tzw. dobre przykłady z góry?
I czy do wszystkich, tak różnych dzieci jest sens stosować te same metody wychowacze?

Jestem świeżo po lekturze tekstu  "To nie Ty mnie wkurzasz, to ja się wkurzamautorstwa  Anity Janeczek-Romanowskiej z bloga Być bliżej.

Cenię ten blog i zdarzało mi się cytować z niego treści na OffMatce. Tym razem autorka pisze o wściekaniu się na dzieci i braniu odpowiedzialności za tę złość. Żeby nie obwiniać i nie przerzucać jej na dzieci. Bo to nie one nas wściekają, to wściekamy się my.
No cóż, nie  da się zaprzeczyć.






Temat złości to bardzo bliski mi temat. Jestem ekspresyjna, emocjonalna, żywo reaguję. Bywa, że wrzeszczę i klnę. Jestem tą złością, cała, ciałem i psychiką. Oswajam ją od lat. W sumie raczej  więcej rzeczy mnie nie złości, niż złości, ale wiele mnie porusza. Nauczyłam się pracować nad swoimi przekonaniami związanymi z tą emocją i większość powodów czy wymówek do złości wyeliminowałam. Ale jeśli chodzi o dzieci…. Tracę nadzieję, że w ogóle się da.

Nie marzę, aby stać się ostoją spokoju. To niemożliwe. Jestem temperamentna, daje wyraz swoim emocjom w postawie, głosie, twarzy. Złość czy radość wyrażam ekspresyjnie. W postaci zen czy innym *ness byłabym kimś innym. Ale nie ukrywam, że ciągle pracuję nad złością związaną z dziećmi i czasem mam wrażenie, że dreptam w kółko. Wchodzę na górę i spadam na łeb!

Anita Janeczek-Romanowska pisze, że wścieka ją, kiedy dziecko nie chce jeść jej posiłków. Ona się nagotuje, a dziecko tego nie tknie. Rozumiem ją, szkoda energii własnej, zmarnowanego czasu i jedzenia. Choć ja nie wściekam się z akurat z takiego powodu, sama nie jem na siłę. Moje dzieci też mają takie prawo. Więc ten przykład do mnie nie trafia, ale chodzi o to, żeby zobaczyć, jak rożne rzeczy nas wściekają. I nabrać do nich dystansu.

Tylko spokój nas uratuje?

Wścieka mnie marudzenie bez powodu. Ignorancja potrzeb innych. Patrzenie na czubek własnego nosa. Fanaberie, histerie, wrzaski, teatralne wycie. Dokręcanie śruby i eskalowanie konfliktu do granic. Brak współpracy.
Czasem Starsza wymyśli sobie coś, o co wierci dziurę od błagania po histerię. Zafiksuje się na osiągnięciu celu. Cała reszta schodzi na dalszy tor, nawet jeśli wcześniej robiłyśmy razem przyjemne rzeczy. Czasem myślę, że jeden z drugim ekspertem od dzieci powinni sobie wypożyczyć sobie moją temperamentną Starszą na 2 tygodnie i zweryfikować swoje porady.
Wściekam się kiedy zapowiada się fajny dzień, a dziecko robi półgodzinną jazdę bo coś zgubiło, spodnie są nie takie, świat jest zły i nikt nie może z tych powodów mieć spokoju (jeśli w tym czasie Młodsze też mają swoje plany i stawiają podobny opór, wściekanie jest podwójne lub potrójne (edit 2018, kiedy pojawiło się trzecie...).
To mnie czasem wypruwa z energii. Szczególnie, jeśli mam za sobą nieprzespaną noc czy jakieś zmartwienia. A bywa, że dzieci odpuszczają, kiedy ja już jestem wypruta. Kiedy wszystko jest już postawione na głowie. Taka strategia.

Jaka za tym stoi moja potrzeba? Mile spędzonych chwil. Spokojnego i radosnego dnia. Przyjemnego życia rodzinnego. Porozumienia, zgody, współpracy.
Stoją też za tym oczekiwania wobec dzieci. Zawsze wyższe wobec swoich, niż wobec obcych. Bo człowiek by chciał, żeby było kolorowo i komfortowo. Kulturowa opowieść o cukierkowym macierzyństwie odbij się jak stary śledź!

Nie wymagam, żeby moje dzieci były "grzeczne". Cenię, że mają swoje zdanie i dokonują swoich wyborów. Wspieram w tych wyborach i indywidualności. Namawiam do zadawania własnych pytań, do argumentowania wniosków. Traktuję jak istoty rozumne, jak podmioty, które się szanuje, bez względu na odmienność. Czasem chyba traktuję je zbyt dorośle. Ale może to dobrze?
Nie stosuję kar, bo nie przynoszą rezultatów, za to są przykre dla dzieci i dla mnie. Rozmawiam i tłumaczę, stawiam na emocje.
Młodsze mają coraz więcej do powiedzenia, ich charakterki widoczna jest na buźkach.
Starsza to przykład człowieka, do którego należy przystosować świat, nie odwrotnie. Wysoka inteligencja, wysoka wrażliwość. Forsowanie swojego zdania to jej hobby. I niechęć do reguł.
Współpraca? Tak, ale na określonych warunkach. Przy czym jest niezwykle twórcza, kreatywna, zdolna, skuteczna i kapitalna.
Czy istnieje dobra metoda na zbudowanie konstruktywnej relacji w takiej konfiguracji?
Nasza relacja jest dobra. Choć ja ciągle jeszcze się wściekam. Wiem, że to moja złość, bezradność, kiedy chciałabym, żeby chwile wyglądały inaczej, kiedy wskazuję na dobre strony, a trafiam na mur-beton.
No cóż, moje dzieci są jakie są.
Są idealne.
Tylko, cholera, matkę mają trudną.





.........
PS. Ale, może, WYSTARCZAJĄCO DOBRĄ?
Czytaj więcej >

Nosi ciążę, rodzi, karmi. A partner? Podział obowiązków rodzicielskich (case study Offmatki)


Pierwszy zarzut będzie taki, że wymienionych w tytule czynności, nie da się podzielić. Są biologicznie przypisane do jednej płci. Całą odpowiedzialność bierze na siebie kobieta. Chwila przyjemności (czyli seks) jest zgoła inna w skutkach. Cały wysiłek ciążowy (o tym jaki wysiłek pisałam TU oraz TU), porodowy i opieki noworodkowej spoczywa na kobiecie (ten ostatni już można dzielić, ale nie po połowie, bo choć ojciec nie może robić tylko jednej rzeczy – karmić piersią, to po 2 tygodniach tacierzyńskiego, o ile go wykorzysta, wraca do pracy). Zgoda, tego nie da się matematycznie i równo podzielić. Partner może pomagać, wspierać, odciążać. Przynajmniej powinien, ale przecież zdarza się też, że znika.






Jak to jest z tym podziałem obowiązków rodzicielskich?  Kto się angażuje w opiekę nad dzieckiem?
Jak funkcjonuje polski model rodziny? Czy podział ról wynika z wyboru czy został narzucony?
GFK Polonia podjęło się badań budżetu czasu Polaków „Time Budget Survey 2013
„Nieodpłatne prace domowe, czyli podstawowe czynności domowe, takie jak pranie, sprzątanie, gotowanie, wykonuje obecnie aż 85 proc. kobiet i tylko 44 proc. mężczyzn. W skali jednego dnia Polki poświęcają na prace domowe średnio 3 godziny i 41 minut, natomiast Polacy 2 godziny i 19 minut.” W latach 80’ było to 5 godzin i 9 minut (kobiety) oraz 2 godzin i 10 minut (mężczyźni).
Czy to jest progres jak na prawie 40 lat postępu?

Podział obowiązków domowych i rodzicielskich był, jest i będzie nierówny. Kwestia tego, czy partnerom to pasuje, czy nie. Kwestia układu, organizacji, oczekiwań, potrzeb i możliwości.







Zdarza się, że dziecko, które miało łączyć ludzi, zaczyna ich dzielić.
Wychowanie dziecka staje się  przyczyną kłótni i nieporozumień. Bo każde z rodziców, poza wypełnianiem obowiązków, ma prawo do własnego rozwoju, wolnego czasu i odpoczynku od domu.
Ponoć układ partnerski jest potwornie trudny do zrealizowania. Z powodu? „Bo większość mężczyzn nie potrafi TAK gotować i TAK zajmować się dzieckiem, jak kobiety (przystosowywane do tego od dziecka, a nawet „mające to w genach”), a większość kobiet nie potrafi naprawić zepsutego okna czy dziurawej rynny” - brzmi opinia publiczna. No cóż, mój mąż też nie potrafi naprawić rynny – tak jak ja nie potrafię TAK gotować.
To jak my sobie radzimy?

Mamy dwójkę dzieci. Teraz czekamy na trzecie. To ja je noszę i ja je urodzę. Ja planuję je naturalnie karmić i to na mnie spada opieka na urlopie macierzyńskim (przysługuje tylko kobiecie w wymiarze 6 mcy, potem może go przejąć ojciec dziecka na kolejne 6 mcy). Te godziny kiedy mąż jest na etacie, spędzam sama z dziećmi. Nie mamy nikogo do pomocy. Do niedawna Starsza miała wakacje (teraz chodzi do szkoły, ale nie korzysta ze świetlicy), Młodsza nie chodzi do żłoba. Sprawa się komplikuje, kiedy mam sporo pracy projektowej. A kiedy nie mam, to sobie wynajduję nowe aktywności, rozwijam działalność. Dokształcam się, robię kursy, szkoły. Nie chcę koncertować swojego życia tylko wokół dzieci i utknąć z rozwojem zawodowym czy osobistym. Bycie z dziećmi daje dużo radości, ale opieka w trybie ciągłym wypala. Kiedy pojawi się trzecie, zrobię sobie dłuższą przerwę, bo nie da się być na 100% w dwóch rzeczywistościach.
A może się da? Komuś się udało? 



Znaczną część pracy wykonuję w domu, część popołudniami i w weekendy. W ciągu dnia sprawy zawodowe dzieję na czas z dziećmi i domowe obowiązki. Pilne sprawy robię w ciągu dnia, ważne zostawiam na popołudnie, kiedy opiekę możemy podzielić. Z reguły na mnie spadają zakupy (przy okazji odprowadzania Starszej do szkoły czy spacerowania Młodszej), pranie i gotowanie, choć tego nie robię codziennie, a czasem korzystam w gotowców. Ponieważ czynności biologiczne spoczywają tylko na mnie, inne czynności przejął mąż. Np. nocne wstawanie do dzieci (robiłam to tylko wtedy kiedy był chory), część zakupów, zmywanie garów, sprawy administracyjne, rachunki, kąpanie i usypianie dzieci. Śniadanie, odrabianie lekcji, basen - działamy na przemian albo razem. Pamiętam o przeglądzie auta, zawożę je do warsztatu, myjni i serwisu klimy. Ostatnio wymyśliłam pomalowanie mebli (genialna opcja - alternatywa dla wymiany), ja malowałam kiedy on zajmował się dwójką na basenie.

Wracając do rozkładu dnia, kiedy małżon wraca, zostaje ta mniejsza część czasu. Krótkie popołudnie i wieczór. Przejmuje opiekę nad dziećmi, albo spędzamy czas razem, resztą tzw. obowiązków się dzielimy. Czasem gdzieś wychodzę, albo mąż zabiera dzieci, dla mojej higieny psychicznej. Porządki robimy najczęściej w weekend. Uważam, że jesteśmy świetnie zorganizowani. Że mam odpowiedzialnego partnera, dzięki któremu nie muszę zgrywać matki polki 24 na dobę. Że nie chodzę wściekła ze zmęczenia, bo wszystko jest na mojej głowie. Wreszcie, że daję mu prawo wziąć odpowiedzialność za dom i rodzinę, na równi ze mną, bez moralizowania, że ja zrobię coś lepiej.

Nigdy nie uważałam, że tylko dlatego, że jestem kobietą i matką mam robić więcej, czy mniej, albo że mam robić określone rzeczy. Widzę wokół mnóstwo przeładowanych obowiązkami kobiet, którym brak refleksji, że coś jest nie tak. Głęboko mają w głowach, że tak ma być. Z jakiego powodu? Jednego. Bo są kobietami.
Czy to, że tak mają to wina tych leniwych chłopów? Kto jest odpowiedzialny za taki układ? On i jego mamusia, która tak go wychowała? A może kobieta, która wierzy, że nic się nie da z tym zrobić, woli wrzeszczeć, narzekać, kontrolować i wymagać?
Bo jest przekonana, że kobieta powinna i musi, matka ma zachowywać się jak matka.
Choroby i niedomagania, żale i narzekania są passe.
A niewidzialny etat w polskiej rzeczywistości nie ma żadnych ustawowych praw.

Mężczyzna, ojciec – co musi, co powinien? 





(obrazki przedstawiają stereotypowy genderowy podział ról, pochodzą z podręcznika do nauki j.rosyjskiego z 1986r.)

Czytaj więcej >

Ciąża jest chorobą. 7 dowodów (pół żartem a jednak serio)

Zacznijmy od tego, czym w ogóle jest choroba?
Choroba to, według definicji Światowej Organizacji Zdrowia (WHO):
stan organizmu, kiedy to czujemy się źle, a owego złego samopoczucia nie można jednak powiązać z krótkotrwałym, przejściowym uwarunkowaniem psychologicznym lub bytowym, lecz z dolegliwościami wywołanymi przez zmiany strukturalne lub zmienioną czynność organizmu. Przez dolegliwości rozumiemy przy tym doznania, które są przejawem nieprawidłowych zmian struktury organizmu lub zaburzeń regulacji funkcji narządów.
No i co? Niech mi kto mądry powie, że ciąża do takiego stanu nie należy. Niezależnie od przekonań, doświadczeń, stanu wiedzy i poglądów, a nawet płci, fakty mówią za siebie: ciąża jest CHOROBĄ.
Co charakteryzuje ten stan ekstremalny ekhm błogosławiony?
Co wtedy dzieje się z ciałem i psychiką? Jakie są widoczne zmiany, na które nie mamy wpływu.




1. ZMIANY W FIZJOLOGII
Tu mamy, niestety, sporo balastów. Mdłości, a nawet rzyganie. Cofanie treści żołądkowej. Zmiany w regulacji spania – na początku śpimy ile wlezie, a przynajmniej marzymy o spaniu non stop. Stan permanentnej śpiączki. Natomiast na końcówce nie śpimy w ogóle, choć też marzymy o śnie, bo o aktywność ciężko. Ale się spać nie da, bo ciało boli i drętwieje wykręcone w jakiejś jednej dopuszczalnej pozycji, a próby przerzucenia wielkiego obciążenia na brzuchu, mogą przekraczać możliwości.
Jeśli wybierzemy się na (powolny) spacer, nie możemy oddalać się za daleko od WC. Sikamy bowiem non stop. Z wydalaniem też możemy się borykać, bo metabolizm gwałtownie spada i nic już nie jest takie samo, nawet coś tak oczywistego, jak kupa.
Układ krążenia dostaje w kość do granic, zdarza się, że ledwo ciągnie. Nogi puchną, mamy obrzęki, nawet żyły potrafią boleć.
A seks? Kiedy chce się non stop spać, a ciało przeobraża się w stanie błyskawicznym, to średnio o zmysłowość. Z drugiej strony, libido szaleje i można w przypływie szalonej żądzy upominać się o swoje (i flitować z kim się da!), ale bez pożądanego skutku, bo w tym okresie „szczególnej troski i uwagi” nie ma opcji zezwięrzęcenia się. Więc lipa z seksualnych wybryków.
Co tam jeszcze? Mamy obrzęki i przekrwienie górnych dróg oddechowych, przysadka mózgowa zwiększa swą objętość o ponad 100%, nasila się lordoza lędźwiowo-krzyżowa oraz przygięcie głowy, zwiększa się napięcie mięśni kręgosłupa. 
Dochodzi do fizjologicznego zatrzymywania wody w organizmie (do 6,5 l wody). Współpraca z ciałem wymusza korzystanie z windy, omijanie sklepowych kolejek, eliminację różnych produktów z diety, wymianę garderoby, itp.
2. ZMIANY W OBRAZIE KRWI
Morfologia odbiega od normy tak bardzo, że trzeba sprawdzać ją non stop, żeby zapobiec ciężkim powikłaniom! Kto sprawdza morfologię co miesiąc? Jak wiadomo, wszystkie choroby powodują zmiany w składzie i obrazie krwi, ciąża również. Warto dodać, że choroba ciążowa wymaga pełnej diagnostyki, wykonuje się szereg badań, chodzi się cyklicznie do lekarza, czyli podobnie jak u wszystkich innych na cośkolwiek chorych. Większość leukocytów czyli krwinek białych odpowiedzialnych za system odpornościowy organizmu, idzie lulać. Dosłownie! Gdyby nadal były w takiej samej formie aktywne, zwalczałyby ciało obce, czyli płód, który rozwija się w organizmie. Odporność zatem drastycznie spada. Ciężarna jest narażona na infekcje 300% bardziej, niż przed ciążą. Jej organizm skupia uwagę na czymś innym. Wydzielają się hormony, które zmieniają ciało i umysł. 
3. ZMIANY W ZMYSŁACH
Wzrok – pogarsza się. Węch – odmienia na tyle, że to, co przedtem pachniało, teraz śmierdzi i na odwrót. Dotyk jest wyśrubowany w swej wrażliwości, choć na końcówce ciało jest tak odrętwiałe, że mało co je rusza. Smak zmienia się totalnie. Apetyt rośnie. Lecz dogadzanie sobie bez umiaru w myśl „w ciąży jedz za dwojga” to cholerny mit. Uleganie zachciankom w miarę postępu ciąży ulegają ograniczeniom i restrykcji, wcale nie z wyboru Ale z musu, bo albo jest ryzyko zrobienia z siebie poczwary (odpadają węglowodany i cukier, czyli nawet nie można sobie humoru poprawiać kulinarnym dogadzaniem), albo pokarm zwyczajnie się nie mieści, a kwasy cofają się spowrotem, co do przyjemności nie należy.
No i słuch. W stanach euforii lub depresji możemy słyszeć różne głosy, niekoniecznie własne.
4. ZMIANY W ZACHOWANIU
Ewolucja człowieka w pełnej krasie. Na początku jest to stan permanentnego PMS. Może tak zostać do końca ciąży, a nawet dłużej.... Nieprzewidywalność. Wybuchowość. Nerwowość. Wrażliwość, a nawet przewrażliwienie. Wybuchy płaczu, nie wiadomo skąd i po co. Szalone pomysły. Przeobrażenia gustu i potrzeb. Zachcianki. Nocne wędrówki po mieszkaniu.
Huśtawki nastrojów, ataki histerii, potrzeby zmian. Brak energii, zmęczenie, senność.



5. ZMIANY W WYGLĄDZIE

Twarz staje się blada. Z czasem też opuchnięta. Paznokcie się łamią, a włosy wypadają. Biust wylewa się z idealnie dobranego dotąd stanika. Rozciąga się skóra i czasem pojawiają się na niej czerwone nieregularne krechy. Całe ciało wraz z biegiem czasu rozpulchnia się i rozrasta. Woda zatrzymuje się wszędzie, w każdym zakamarku, kończyny przypominają serdelki, twarz ostatnie stadium u alkoholika. Chód robi się kaczkowaty. NIC już nie jest takie samo…
6. ZMIANY W SAMOPOCZUCIU
Huśtawki nastrojów w tempie rolercoastera. Wewnętrzny przymus zmian, zmian, zmian! Siebie, zawartości szafy, otoczenia, mieszkania i partnera. Poczucie uwięzienia na przemian z euforią. Depresja i stany lękowe przeplatane stanami wszechogarniającego szczęścia i miłości do świata. Tak więc to, co uważane za "normalne" a nawet oczekiwane u ciężarnych, poza tym stanem stanowi zagrożenie i kwalifikuje do leczenia psychiatrycznego lub co najmniej wezwania egzorcysty.
Następują zmiany psychologiczne, co specjaliści nazwali szumnie kryzysem natury psychologicznej. Pojawiają się nowe nieznane wcześniej reakcje emocjonalne, nieustające napięcie psychiczne, poczucie atrakcyjności seksualnej lub jej zanik, skrajne wybuchy na przemian: płaczu, histerii, złości, miłości i obojętności, co jak wiadomo jest dość wyczerpujące. Komplet wszystkich wymienionych (i pominiętych) dolegliwości oraz zachowań charakteryzuje się opisem chorobowym, stanem zaburzenia czy zestawieniem słabości (wad?).
Do tego stan ten, nadal jest traktowany jako błogosławiony w imię tezy, że ciąża to nie choroba.
7. ZMIANY PO
Jak każda choroba, i ta zostawia po sobie pamiątki. Mówimy tu o wspomnieniach oraz o trwałych śladach na ciele. Mogą być większe lub mniejsze, ale są zawsze. Jakie? Najlepiej zapytać tych, co doświadczyli i może nawet pokażą?

Co do przyczyny tej CHOROBY, to wiadomo, odpowiedź prosta. Choć już jej przebieg bardziej skomplikowany, bo uwarunkowany genami, predyspozycjami, kondycją ciała i psychiki.
Co z ciężarnymi?
Są owładnięte i bez władzy nad samą sobą, skołowane tym, jak naprawdę się czują i zmanipulowane tym, że mają czuć się dobrze, kwitnąć, być piękne, nie zrzędzić i nie próżnować.
Ciąża do nie choroba do cholery!

"Tylko" tyle, że wydajność organizmu w ciąży zwiększa się dwukrotnie. Podobnie jak u wyczynowych olimpijczyków podczas treningów. W III trymestrze następuje stan krańcowej wydolności organizmu. Jest to maksimum możliwości organizmu człowieka i dlatego ciąża trwa 9 miesięcy. Oznacza to, że gdyby trwałaby dłużej, organizm by skapitulował. Poddałby się walkowerem! 
Fizyczno-psychiczny stan ciąży dla organizmu kobiety nie jest chwalebny, ale na pewno godny pochwały. Bo opisany wysiłek ciężarnej oraz zmiany, przez jakie przechodzi, z pewnością położyłyby niejednego nieciężarnego człowieka na któryś ze szpitalnych oddziałów.


Na koniec optymistyczny komunikat – ta CHOROBA mija :)
Czytaj więcej >

Copyright © Szablon wykonany przezBlonparia