Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wychowanie i rodzina. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wychowanie i rodzina. Pokaż wszystkie posty

​Dzieci nadmiernie widzialne


Każdy z nas był widzialny przez swoich opiekunów w jakichś konkretnych sytuacjach. Kiedy wrzeszczał i wpadał w histerię, albo kiedy ładnie wyglądał, albo  recytował wierszyk, albo opiekował się rodzeństwem, albo dostawał piątki, albo kiedy był chory, albo kiedy był grzeczny, albo ładnie jadł, albo kiedy się bił, albo sprzątał.
Pamiętamy uczucie bycia widzialnymi. Pamiętamy kiedy się pojawia i co musimy robić, żeby wróciło. Awanturować się, bić, dobrze uczyć, ładnie jeść, chorować, występować, opiekować, sprzątać....

Inaczej jest kiedy jesteśmy widzialni na okrągło. 



Bo upadniesz, bo nie zjesz, bo zrobisz sobie krzywdę, bo musisz mieć pomoc (sam nie dasz rady), bo trzeba cię nadzorować, kontrolować, chronić, wyręczać, być dostępnym na każde zawołanie, wymagać specjalnego traktowania.... 

Z takim oczekiwaniem stajesz wobec świata. I szukasz możliwości co zrobić, aby być niewidzialnym.

Nadmiernie się boisz, kłamiesz, masz niską samoocenę, niską odporność i niską pewność siebie. Nie wierzysz, że jesteś wystarczająco zdolny, kompetentny ani dobry, aby samodzielnie zarządzać swoim życiem. 

Nie udowodniłeś sobie, że sam potrafisz, więc nie masz poczucia własnej sprawczości, skuteczności i motywacji. Byłeś stale monitorowany i chroniony, więc tego oczekujesz w relacji.

Ciągle słyszałeś, jak jesteś wyjątkowy, że zasługujesz tylko na to, co najlepsze. Że nikt nie może cię traktować niesprawiedliwie. Dorastasz w przekonaniu, że masz specjalne uprawnienia.

To są przykre konsekwencje dla ciebie. A jakie są dla otoczenia i przyszłości? 

Wyobraźmy sobie, że takich dzieci, nadmiernie widzialnych,  jest w grupie więcej. Ekstremalne poziomy reagowania, pomocy i interwencji ze strony nadopiekuńczych rodziców uczą dzieci, że zasługują na specjalne traktowanie. Takie dzieci mogą czuć się "uprawnione" do wyjątkowych przywilejów i mieć przekonanie, że to one są najważniejsze w każdej sytuacji. Każdy ma poczucie absolutnej wyjątkowości, bycia w centrum i zaspokajania wszystkich potrzeb na już.

Jak się dogadają? Jak zbudują relację?
A jeśli uwagi zabraknie?
W jaki świat uciekną, kiedy przestaną być widzialni?

~~~~~~~~~~~~~


O nadopiekuńczości - zmorze "czasów rodzicielskiej bliskości" - pisałam tu:

UCIEKA DZIECKO ZA KTÓRYM GONISZ




Czytaj więcej >

Dzieciocentryzm to zuo


         Afrykańska matka jest ze swoim niemowlakiem non stop. Nosi ze sobą małe dziecie w chuście i wykonuje prace fizyczne. Jest z nim nierozłącznie, tego się od niej oczekuje, taka kultura, takie warunki. Opiekuje się bo to należy do jej rodowych obowiązków. Kiedy dziecię dorasta, odkleja się od matki i bawi się z innymi dziećmi, nikt już nie oczekuje od niej, żeby robiła z nim budowle z patyków, bawiła się w berka i wymyślała na całe dnie kreatywne i edukacyjne zabawy, a także dbała o jego wszechstronny rozwój osobisty. Europejska matka idąc wzorem matki rdzennej i idei bliskiego rodzicielstwa zaopatrzyła się w chustę, tudzież nosidło, i też praktykuje noszenie.
Różnica jest taka, że nie kopie w polu i poza podstawową opieką pełni wiele innych skomplikowanych ról wobec swego potomka, które czasem wpadają w masochistyczny dzieciocentryzm.




Kiedy moje dzieci były niemowlętami, lubiłam kiedy w mieszkaniu było czysto i systematycznie np. myłam podłogi. Ile to się nasłuchałam, że po co, że nie warto, że lepiej żyć z syfie ale pobyć z dzieciątkiem, że są ważniejsze rzeczy, a podłoga poczeka. Nie mogłam zrozumieć, skąd inni wiedzą, co jest dla mnie najlepsze (i dla moich dzieci). Mnie te czyste podłogi podnosiły samopoczucie. Psychologicznie patrząc, teoria głosi, że podobnie jest z pracą w ogródku - daje poczucie kontroli, jaką tracimy w naszym życiu. Posiadanie dzieci, szczególnie małych, przewala życie do góry nogami i kontroli nie ma żadnej. Umycie podłogi, naczyń czy włosów, może pomóc postawić do pionu nasze ego. 

Te i inne codzienne zachowania, mogą się z różnych przyczyn nie podobać innym, bo są kwestią potrzeb matki i nie koncentrują się wyłącznie na dzieciach. Życie matki, według wielu, ma być zdeterminowane przez bycie matką. Macierzyństwo powinno być celem i treścią jej życia. Rola europejskiej matki jest jednak dużo bardziej wielowymiarowa, niż matki afrykańskiej. Skomplikowała to kultura masowa, a dokładają do pieca.... inne matki.

Matka bywa w kryzysie. Szuka zrozumienia i oparcia. Dostaje obstrzałem mądralińskich ocen i złotych porad, bo cokolwiek się dzieje, to matka coś źle robi i konieczne powinna to naprawić wg uniwersalnych instrukcji.
Gdzie w matce jest człowiek? Poza byciem matką niewiele zostaje. Jest organizatorem życia rodzinnego, logistykiem, zaopatrzeniowcem, a na spotkaniach towarzyskich specjalistką od wizerunku. I oczywiście jest terapeutą rodziny. Dla swych dzieci musi być zawsze rozumiejącą i wspierającą. Kiedy przedszkolaki dają popalić, to wyrażają swoje głębokie potrzeby, na które musi pojawić się odpowiednia reakcja.
Kiedy dorastające trzaskają drzwiami i nie wykazują chęci współpracy, to pewnie zaznaczają granice i budują swoje terytorium - należy to bezwzględnie uszanować. Kiedy marudzą, wchodzą na głowę i nie współpracują, trzeba je bezwzględnie kochać, wspierać, doceniać, poświęcać się w całości i pracować nad swoimi złymi emocjami, kiedy się tylko pojawią.
A jeśli nie radzimy sobie z wychowaniem, to mamy problem i zróbmy coś z sobą, mamy ogromny rynek poradników, które możemy czytać po nocach.
Bo matka musi się kierować empatią a nie egoizmem! 

Moja mama opowiada, że kiedy ona wychowywała nas, nikt się tak nie skupiał na dzieciach jak dziś. Przede wszystkim mamy nie krytykowały się wzajemnie, nie pouczały i nie robiły wykładów o tym co czują i myślą ich dzieci. Tworzyły społeczność bez wyścigów o style wychowawcze.
Organizacja życia była dużo trudniejsza ale nikt na siłę nie udowadniał, że jest mu lekko - zapewne nie miał gdzie (nie było instagrama). 

Współczesne matki muszą się zmagać z oceną swojego zachowania i wyglądu na każdym kroku. Są rozliczane z tego, co mówią, jak mówią, co robią, a nawet co myślą. Nie jestem pewna, czy społeczeństwo dało matce prawo do wyrażenia rozczarowania, na tyle, na ile to deklaruje. Wychowywanie dzieci stało się środkiem do celu, jakim jest sukces życiowy; wyścigiem idealnych matek idealnych dzieci; domeną najbardziej zakompleksionej i pogubionej grupy społecznej.

Czy jest dla nas matek jeszcze jakaś szansa? ;) 


Czytaj więcej >

Życie wielodzietne


W szkole średniej pisałam krótkie opowiadania i wiersze. Na studiach bawiłam się w dziennikarstwo społeczne, byłam nawet redaktorką naczelną na pewnym popularnym serwisie. Produkowałam wpisy na bloga taśmowo, pisanie dawało mi dużo ulgi, szczególnie jeśli drążyłam jakiś temat, albo jeśli coś mi ciążyło i mogłam to z siebie wyrzucić. 

OffMatka jest moim trzecim moim blogiem w offnurcie. Uwielbiałam pisanie do momentu kiedy poczułam, że nie mam już w sobie tej silnej potrzeby, skierowała się gdzieś indziej. Choć chętnie napisałabym o znikających przeciwciałach i badaniach przedklinicznych na makakach ale kto o tym zechce czytać, skoro odwaga narodowa tak potaniała, że wystarczy się zaszczepić, żeby być bohaterem?

Więc na razie mało piszę, moje dzieci rosną, buduje mi się coraz wyraźniej i konkretniej szczery do bólu obraz życia rodziny wielodzietnej. Jesteśmy pod względem życia codziennego minimalistami, co oznacza, że wystarczy nam to, co posiadamy. Ale marzy mi się pójście z mężem na rytuał do sauny, tylko we dwoje, nie mieliśmy okazji zrobić tego od ponad 6 lat, bo nie mamy z kim zostawić dzieci. A one są epicentrum naszego świata, codziennym przewodnikiem, nauczycielem, coachem i terapeutą. Mój rozwój osobisty to właśnie ta codzienność, zmaganie się ze słabszymi chwilami i umiejętność czerpania z nich.
Mam momenty okropnego zmęczenia nieustanną dyspozycją, szczególnie kiedy jest nerwowo. Nie da się skupić na każdym dziecku naraz. Zawsze któreś jest w tle i dopomina się o uwagę w różny sposób.  

Jednego jestem pewna - jako matka wielodzietna i osoba zawodowo obcująca z młodzieżą - w dzieciach jest więcej różnic niż podobieństw. Wygląd, temperament, upodobania, mocne i słabe strony, charakter. Są dzieci, które lubią i potrafią bawić się abstrakcyjnie, i takie które tego nie łapią. Są takie, co skupią się na określonej czynności i robią ja długo, i takie, co nudzą się szybko i szukają nowych wrażeń. Są takie, co wrzeszczą o wszystko i takie, co rzadko się drą. Takie, co ucieszy każda zabawka i takie, co nie bawią się niczym. Takie, co zajmą się sobą przez kilka godzin i takie co nie zajmą się sobą przez 5 minut. Są dzieci współpracujące i dzieci wymagające, dzieci ciche i głośne, dzieci odważne i wycofane, samodzielne i nie, takie co budują i takie co psują. Patrzenie na dzieci poprzez pryzmat tego, w czym się różnią, może poszerzać horyzonty, zmniejszać szufladki, dawać więcej świadomości, a mniej niezrozumienia - jeśli tylko jesteśmy zdolni do głębokiej tolerancji. Jeśli masz więcej niż jedno dziecko, wiesz, jak bardzo się różnią i że nie ma uniwersalnych metod wychowawczych. Że trudno jest robić coś w grupie dopasowując formę, tempo zajęcia do wszystkich, różniących się wiekiem dzieci, i przy tym nie zatracić własnych potrzeb. Że praca z dziećmi jest nieustająca i nieprzewidywalna. 

Że ciężko jest pogodzić potrzeby różnych osób. 
Np. ruchu moich dzieci z moim odpoczynkiem i bywa też na odwrót 👀












Czytaj więcej >

Moja edukacja domowa. Bo z dziećmi trzeba lubić być.

 

Jesteśmy w ED trzeci rok. Edukacja domowa dziecka, stała się edukacją całej rodziny. Przelała się na młodsze dzieci i na nas. Ma tak istotny wpływ na funkcjonowanie całej rodziny, tak mocno kształtuje jej tożsamość i każdego jej członka z osobna, że role się mieszają, czasem to dziecko uczy rodzica. Wszyscy przechodzą transformację
i określają się na nowo.
ED rozwija niesamowicie, podkreśla kompetencje, obnaża niedociągnięcia. 

Przede wszystkim wyzwala z presji pierwszego zawodu, określonej filozofii życia, myślenia tzw. szkolnego, przestawia klepki i pozwala poznać siebie nawzajem z zupełnie innej strony. 

Od początku nie chciałam być nauczycielką własnego dziecka. Nie czuję się dobrze w tej roli. Nie mam potrzeby nauczać, tego co należy, kontrolować stan zrozumienia, sprawdzać i rozliczać. Czułam, że mogę tylko wspierać,
a luz i wolność w ED bardzo odpowiadał mojej hierarchii wartości i temperamentowi. 

Sposobów i postrzegania ED jest tyle, ile rodzin. Nie ma uniwersalnych metod i sposobów na istnienie w ED.
Składa się na to wiele czynników, takich jak: indywidualne potrzeby, możliwości, organizacja życia codziennego, ilość dzieci i ich wiek, sytuacja zawodowa.
Wszystko ma plusy i minusy, ED też. Z dziećmi trzeba lubić być. Wcale nie trzeba robić z nimi wymyślnych rzeczy i nauczać ich codziennie. Można ich wcale nie nauczać! Ale w ED nie da się nie budować z nimi relacji. Czyli tego, co stanowi dla mnie fundament rodziny. I arcyważne są dla mnie kompetencje osobiste i społeczne moich dzieci. Bo ani poziom wiedzy szkolnej, ani IQ nie gwarantują życiowego sukcesu.
Ich miłość własna, poczucie wartości, umiejętność radzenia sobie w życiu, krytyczne myślenie, samodzielność, indywidualizm, rozwiązywanie problemów, budowanie relacji, wzajemne zrozumienie.




Pamiętam z czasów jeszcze szkolnych mojego dziecka, skupienie pedagogów na deficytach, brakach, niedociągnięciach, wadach. Eksperci z poradni też to lubią. Wywlekanie problemów i kreatywność w wymyślaniu kar. „Dzieciom nie wolno” to szlagier. Podcięte skrzydła córki udało się skleić, a na pożegnanie z systemem stwierdziła „szkoła nie poradziła sobie ze mną”.


Codzienność w ED to nie jest sam miód. Kryzysy też bywają. Szczególnie zmęczenie, nadmiar obowiązków, dezorganizacja. Trudności indywidualne dziecka.
Ale swojej uwagi nie warto na to kierować. Na mnóstwo rzeczy nie mamy wpływu. Lepiej skupić świadomość na radości, jaką przynosi obcowanie z własnymi dziećmi. Bo jest czas na rozmowy, na zabawę, na tworzenie, na bycie razem. Odpuszczanie to trudna umiejętność, ale jakże przydatna. 

W wychowywaniu dzieci kieruję się dwoma wartościami. Empatią i intuicją. Kiedy jest trudniej nie myślę co zrobić – skupiam się na emocjach. Współodczuwanie pomaga mi zrozumieć, oddalić się od własnych oczekiwań. Pomaga zaufać. 

A intuicja to wspaniała rzecz, zawsze podszeptuje najlepsze rozwiązania. Kierując się intuicją przestałam cisnąć dziecko do wymaganej nauki. Puścił stres i presja, zyskaliśmy chęć na robienie rzeczy, które sprawiają nam przyjemność. Idziemy własnym tempem, żyjąc dniem dzisiejszym.  

Jutro wydaje się być takie pogodne...

Czytaj więcej >

Jak nie dać własnego życia spieprzyć dziecku?




Natknęłam się na książkę Marceli Mikołaj o tytule "Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku". Nie zgłębiając jej środka i skupiając się na tytule, z automatu pomyślałam, że tematem sprawy powinno być jak nie dać własnego życia spieprzyć dziecku? Nie będą nam gówniarze psuć krwi! Na to pozwolić nie wolno!





Jak nie pozwolić, aby własne dziecko spieprzyło nam życie? Czy nie pozwolić, oznacza zabronić? Jeśli zabronić, to czego - no chyba wszystkiego, co może nas doprowadzić do ruiny. Zabronić wkurzania nas, umęczenia, wpędzania w poczucie winy, odejmowania wartości.
Na pewno zabronić nas złościć, a nawet doprowadzać do szału, co robią na każdym kroku. Karać, bezwzględnie karać, kiedy przez nich nie dbamy o własne potrzeby, albo kiedy znów na coś nas naciągnęli, mali manipulanci. Karać za to, że ulegliśmy gdy bezczelnie wymuszali i szantażowali nas emocjonalnie. Tępić kiedy pyskują, są niewdzięczni i robią nam tyle przykrości.
Robić to wszystko tak długo, aż się odczepią , my odetchniemy z ulgą i zapanuje święty spokój...

Oczywiście to wszystko to droga do kapitulacji rodzicielskiej. Droga najgorsza z możliwych. Bo to nie dzieci nas dręczą, męczą, manipulują nami, złoszczą nas i robią nam źle, bo takie są i robią to celowo.
O dzieciach trzeba myśleć jak o dorosłych. To nie ludzie nas denerwują, smucą, dręczą i złoszczą. To my się na nich denerwujemy i złościmy, to my czujemy się dręczeni przez innych i przez nich ranieni, zasmucani. Kiedy dajemy się ponieść albo nie dbamy o własne potrzeby, to nie dzieje się przez innych ludzi.

Nasze życie emocjonalne jest w naszych umysłach i zawiera się w naszych myślach. Z naszych przekonań powstają nasze stany emocjonalne. Inni ludzie, dorośli czy dzieci, nie mogą zmieniać naszego myślenia w naszych głowach, to niemożliwe.
Emocje nie biorą się z serca. Biorą się z głowy, są konsekwencją tego, jak myślimy. I tylko my możemy to zmienić.
Myślisz, że inni decydują o tym, jak się czujemy?
To wygodne, bo łatwiej jest powiedzieć, że inni mają się zmienić, niż zmienić coś w sobie samym.

Nie daj swojemu dziecku spieprzyć sobie życia. Nie wmów mu, że Twoje uczucia to jego wina, że Twoje decyzje to jego odpowiedzialność. Nie pozwól by ono dźwigało ciężar Twojej niedojrzałości, nieudolności i słabości.
Swoje życie możesz spieprzyć tylko sobie sam.



********************************
Styl wyjaśniania rzeczywistości -  optymizm i pesymizm
Więcej o kryzysie
O kryzysie i roli coachingu
Jak zmieniać swoje życie?

Czytaj więcej >

Rodzicielstwo Wolności




Wychowując trójkę dzieci i pracując, przyznaje że czasem żyje dość niechlujnie. Co mam na myśli?
Że zapominam o... sobie.
Zapominam, że moje myśli tworzą moje przekonania, a te kreują mój świat.
Zmęczenie, rutyna i pogoń potrafią nieźle namieszać. Wtedy zdarza się, że zapominam o swoich emocjach.
To one przypominają mi o sobie i czynią człowiekiem bez skóry.
Wtedy odpuszczam.
To pozwala wyzwolić z siebie to, co najlepsze. Wyzwolić siebie.




Bycie rodzicem wolnościowym to odpuszczanie, wybaczanie, rezygnowanie, minimalizowanie, darowanie sobie 
i innym wolności.
To odstawanie od norm i wytycznych narzuconych w społeczeństwie i życie nawet na przekór, ale po swojemu.
To rodzicielstwo niepoukładane, niezaplanowane.
Pełne silnych emocji i wątpliwości, spontanicznych decyzji, zwrotów, prawdy.
Wolne od presji, od ideologii, od udowadniania i udawania.
Bez teorii rodzicielskich i bujdy, że jako rodzic znam się na wszystkim i mam patenty na wychowanie. Bez potrzeby gromadzenia poradników rodzicielskich.
Bez konieczności nieustannej obserwacji dziecka, kontroli, lęku, oceniania, przymiarki do norm, diagnozowania, dawania mu zajęć rozwojowych kogoś zdaniem właściwych, a nawet koniecznych. W zgodzie na odrębność i autonomię.
Wolne od używek i ucieczek.
Wolne sumieniem, szczere, świadome, uczciwe.
Wolne duchem. Bez wpływów narzucających jak postępować, jak myśleć.
Wolne od kredytów. Dzieci przytulę tak samo na 55m2 i na 150m2. Cenię spokój i daje mi komfort większy 
niż cokolwiek materialnego.
Wolne od presji posiadania, podróżowania, wyglądania. Od podziałów zajęć i obowiązków według płci.
Wolne od przemocy domowej, szkolnej, od porównywania, rywalizacji, umniejszania, krytyki i tresury.
Wolne od ambicji!

Rodzicielstwo Wolności... to moje rodzicielstwo.
Czytaj więcej >

Medialne Rodzicielstwo Bliskości. Lukier z białego cukru vol.2





Wracam do swego tekstu o RB sprzed lat, który znajdziecie pod linkiem: 
"Medialne Rodzicielstwo Bliskości. Lukier z białego cukru" kontynuując tutaj temat w nieco zmienionej perspektywie.
Wtedy patrząc przez pryzmat całkiem małych dzieci, skrupulatnie skomentowałam wywiad z A.Stein, znaną ekspertką w temacie. Cóż, dziś napisałabym to samo, albo i więcej, właśnie dlatego, że teraz myślę też o nastolatkach, nieco poszerzył mi się rodzicielski punkt widzenia ;)







0-4 latkowi chcesz uchylić nieba, reagujesz na każdą jego potrzebę, na każde oczekiwanie, stęk i jęk, chcesz żeby zawsze i wszędzie mogło wyrazić siebie i tylko siebie, wybierać i decydować, w sposób jaki potrzebuje i chce, ma przecież do tego prawo, a Ty jesteś rodzicem bliskościowcem i stosujesz się do reguł Rodzicielstwa Bliskości. To są oczywiście założenia skrajne i wychodzące się z medialnego oblicza RB jakie opisałam krytycznie w I części i jest to zjawisko aktualne powszechne – wyznawane fanatycznie, krzywdząco rozumiane rodzicielstwo. 

Nawet dojrzałe umysły mają problem z takim wyrażaniem swoich emocji, żeby nie ranić innych.
Wymaga to samoświadomości, samokontroli, samoregulacji a także empatii. Im bardziej osoba ekstrawertyczna, ekspresyjna i wrażliwsza tym trudniej wypracowuje mechanizmy zachowania, tym trudniej jej mieć na wodzy emocje. W przypadku nastolatka gdzie te emocje buzują jak w wulkanie przed erupcją, wyuczone nawyki zachowań, jakie wpoił mu błędnie pojmujący idee wychowawcze i ślepo zapatrzony w uniwersalne trendy rodzic, przejdą w postawę, która obije się bolesną czkawką u rodzica, a przede wszystkim dziecka, które pójdzie z takim bagażem w świat. 

Na przykład, twoje małe dziecko uwielbia hałasować, krzyczeć i nieustannie ci przerywa, a RB mówi, że potrzeby dziecka i jego swobodna zabawa i są najważniejsze, więc dajesz na to przyzwolenie (prosząc i tłumacząc bez rezultatu też). 
Albo w przesadnej trosce (nadopiekuńczości) mówisz dziecku, co i jak ono czuje ("rozumiem, co czujesz" lub "jesteś wściekły"), albo co ma mówić innym ("powiedz Kasi, żeby ...") czy nam ("powiedz, że czujesz .../chciałeś /nie chciałeś ...") tak naprawdę mówiąc to do siebie i dla swojego poczucia kontroli nad dzieckiem i sytuacją.
Inny przykład. Dziecko jest uczone, że nie bierze odpowiedzialności za emocje innych, czyli postawy wysoce terapeutycznej :) To prawda, nikt nie bierze odpowiedzialności za odczucia emocjonalne innych osób. A kiedy dziecko zrobi coś przykrego rodzicowi, kopnie, opluje, powie że nienawidzi lub jako xx-latek nażłopie się alkoholu lub naćpa, gdy powiemy mu, że jest nam przykro i nasze serce rodzica wyje, a ono odpali - to Twój problem, ja nie jestem odpowiedzialny za to jak się czujesz. 
No racja, nie jest i ono nie ma problemu, wychodzi na to, że TY go masz.
Jeśli dziecko przez lata było uczone, że jego potrzeby i emocje są najważniejsze, że zawsze jest w centrum, że spełniane są wszystkie jego potrzeby oraz zachciewajki, że ma nieograniczoną swobodę w wyrażaniu siebie i jeśli innym się to nie podoba to mają problem, to wyobraźmy siebie teraz taką wyuczoną postawę u dorosłego. To narcyzm, niezdrowy egoizm, egocentryzm, arogancja.

A co tam internetowe matki piszą?

Matka Skaut pisze o rodzicielskich interpretacjach zasad rodzicielstwa bliskości, które dla niej, jako psychologa, są co najmniej niepokojące, np. 
- kiedy matka przedkłada przyzwyczajenia swojego dziecka nad swój podstawowy komfort psychiczny,
- kiedy nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby postawić swoje potrzeby przed potrzebami dziecka nawet raz na jakiś czas,
- kiedy pojawia się założenie, że dziecko w ogóle nie ma możliwości (i obowiązku) kontrolowania swoich emocji i że ma prawo wyrażać je zawsze i wszędzie tak, jak chce,
- kiedy zdanie dziecka jest tak samo ważne, jak zdanie rodzica
I trafnie opisuje Internetowy terroryzm, czyli jak ortodoksy RB wieszają psy na każdym kto zdecyduje się myśleć inaczej. 
Znam takie przypadki kiedy bliskościowe, zafiksowane na swoich jedynakach mamuśki (w sumie sama jak miałam jedno dziecko to napaliłam się na temat jak szczerbaty na suchary, a to były czasy Tracy Hogg) klasyfikują-opiniują-krytykują-oceniają bo one o wychowywaniu wiedzą wszystko, a Ty nic...
I w tym miejscu muszę napisać, że odnoszę wrażenie, że tym mamuśkom przede wszystkim brak luzu i dystansu, te wszelkie mądre poradniki stanęły im w kręgosłupach jak kije od szczotek!


Matka tylko jedna opisuje, że jej 4-latek wściekł się, bo wdepnął w zamek, który budował, i z tej wściekłości zaczął tłuc i kopać matkę. Matka nic nie zawiniła, ale oberwała kopniaki! Zgoda na odczuwanie silnych emocji przez dziecko zostało pomylone ze zgodą na dowolne ich wyrażanie.  

Matka pod prąd zachwyca się rodzicami Peppy czyli bajkowymi świnkami, którzy są wg niej godnym naśladowania wzorem RB, bo szanują uczucia dzieci swoim kosztem, nigdy nie krytykują, traktują ich na równi z dorosłymi oraz reagują natychmiast! na ich potrzeby.


Pytanie na koniec – skąd się bierze ten  brak refleksji? 
W wychowywaniu dzieci sięgamy po mądre teorie, które nas przerastają, bo mamy w sobie bałagan. Jesteśmy świetnie wyedukowani. Aż przeintelektualizowani. Ale emocjonalnie, a nawet mentalnie nie jesteśmy gotowi na NVC.
Mamy w sobie własne krzywdy, rany, niepoukładane sprawy. I zapominamy (albo wypieramy), że wszystko zaczyna się w nas, że Żadne sztuczne postawy szacunku nie nauczą go innych, jeśli nie szanujemy siebie samych.
Myślę sobie o tym za każdym razem, kiedy spotykam taką postawę u kogoś - "ja wiem na czym polega dobre wychowanie, powiem ci co masz robić, bo robisz źle", umniejszającego innym, zbzikowanego rodzica.
Dla mnie Rodzicielstwo Bliskości to skupienie na potrzebach, jako informatorach stanu rzeczy - ale nie tylko albo nie przede wszystkim potrzebach dzieci. To nie jest metoda ani narzędzie. To pomaga nie generować złości, pomaga zrozumieć poprzez empatię, ale nie pomaga rozwiązywać sytuacji. 

Czytaj więcej >

Żałuje rodzicielstwa...




Dzieci dominują twoje życie. Przejmują nad nim kontrolę i władzę. Koncentrujesz się na ich potrzebach. Poświęcasz im każdą chwilę. Dbasz, karmisz, wycierasz nosy. Wstajesz po nocach, albo wcale się nie kładziesz. Czujesz miłość, euforię emocji, więź przeplataną z poczuciem winy i wyrzutami sumienia, kiedy coś idzie nie tak. Dążysz do bycia rodzicem idealnym, albo choć wystarczająco dobrym.





Przychodzi moment, kiedy zmęczenie staje się faktem towarzyszącym ci na co dzień. Działasz jak w trybiku. Rutyna i dzień świstaka. Czasami dzień świra.
Łapiesz stany, kiedy ledwo stoisz na nogach. Masz zawroty głowy. Drgania mięśni. Idziesz ulicą i czujesz, że zaraz padniesz. Zemdlejesz, umrzesz. Nie, to tylko panika przeplata się z racjonalnym umysłem który krzyczy - a co wtedy się stanie z moimi dziećmi??? Więc prostujesz plecy i ruszasz dalej, idziesz i idziesz. Tylko przestajesz się uśmiechać. Nie masz już siły na zabawy sensoryczne z dziećmi. Na puzzle, malowanki i te wszystkie super zajęcia, które robią z dziećmi super rodzice. Na ćwiczenia "usprawniające rozwój", na pilnowanie żeby było RB, NVC i otoczenie Montessori. Bycia zwartym i gotowym w każdej sekundzie na całościową odpowiedź na potrzeby dziecka.
Rytm dnia wyznaczają posiłki. Kupić, ugotować, podać. Zjeść to, co zostanie, na stojąco, w pośpiechu. Znosić kapryszenie i zachcianki. Fochy i wrzaski.
Znosić dominacje nad twoim życiem, umysłem, ciałem, planami, celami, potrzebami.


Fejsbuczkową stronę "Żałuję rodzicielstwa" poleciła mi koleżanka. Że to taka "grupa wsparcia". Zajrzałam. Rzuciło mi się w oczy:
"TA STRONA MA BYĆ MIEJSCEM DLA KOBIET, KTÓRE NIE CHCĄ BACHORÓW, KTÓRE MAJĄ."

Twórcy strony mieli dobre intencje, chcieli stworzyć miejsce, gdzie pogubieni rodzice "nie do końca odnalezieni w rodzicielstwie" mogą o tym anonimowo opowiedzieć. Ale tylko część komentujących stara się rozumieć i nie oceniać. Ta druga część krytykuje, stygmatyzuje, nienawidzi. Nie oceniam tych indywidualnych anonimowych historii, w postach na grupie. Poruszają mnie, jako matkę, córkę i terapeutkę. Dobijają mnie komentarze. Złote rady, porady, presja, krytyka, hejt.
Wyczytałam tam, że posiadanie dzieci i zmuszanie ich do oglądania przepracowanych i przemęczonych rodziców to egoizm. Mocne.

Tak sobie myślę, że żeby nie zwariować, trzeba wyluzować.






Tu pisałam wcześniej o kryzysie matki 
a tu o wymaganiach wobec roli matki
Czytaj więcej >

Behawioralne metody wychowawcze czyli socjoterapia w domu


Wielu kojarzy behawioralne metody z wychowywaniu dzieci z behawioralną tresurą psów.
Z rzucaniem zabawki i krótkim komunikatem: przynieś! Przez co odrzucają je jako krzywdzące i niedopuszczalne, a rodziców którzy je stosują uważają za bezdusznych treserów.
Nic bardziej mylnego!




Problemy z zachowaniem nie dotyczą przecież tylko psów, dotyczą też ludzi.
Behawioryzm oznacza zachowanie. Behawiorysta jest obserwatorem. Obserwuje, opisuje zachowania jakie widzi, a następnie dąży do ich modulowania i zmiany.
W psychologii behawioralnej w centrum uwagi jest zachowanie dziecka. Terapia behawioralna ma na celu nauczyć dziecko określonych zachowań.
Techniki behawioralne można stosować z powodzeniem w domu. Sprawdzają się szczególnie u dzieci, które mają w nosie ogólnie panujące zasady współżycia, nadpobudliwe, nadruchliwe, nieradzące sobie ze swoją wrażliwością i emocjami.

Mówiąc do nadwrażliwego dziecka, że jest nam smutno i przykro, bo ono coś zrobiło co nam się nie podoba, zrzucamy na nie odpowiedzialność za to co my czujemy. Dziecko czuje się winne naszych emocji, choć samo nie umie jeszcze panować nad tym co samo czuje i robi. Tu mogą sprawdzić się właśnie techniki behawioralne, które nie skupiają się więc na przyczynach problemu (czasem banalnych i niepotrzebnie rozdmuchanych w wyobraźni dziecka), potrzebach czy emocjach, które mogą powodować  zachowania dziecka. Metody behawioralne uczą odpowiedniego zachowania, które ma zastąpić to niewłaściwe czy krzywdzące, czasem dla samego dziecka. Jednocześnie nie odrzucają podejścia relacyjnego, bliskościowego, budowanego na zaufaniu. 

Dlaczego behawioralne metody wychowawcze mogą być socjoterapią w domu? 
Socjoterapia zmierza do tego, by stwarzać dzieciom warunki do budujących doświadczeń społecznych, uczyć prawidłowych społecznych wzorców zachowań, nawiązywania relacji,  funkcjonowania w grupie. Podczas socjoterapii dzieci mogą doświadczać różnych sytuacji społecznych, ucząc się, które z ich reakcji są właściwe, a które nie, jak je zmieniać, jak  reagować, konstruktywnie wyrażać emocje, rozwiązywać konflikty.

Techniki behawioralne opierają się na stałych zasadach. W którym domu ich nie ma?  :)
Te zasady uczą również prawidłowych społecznych wzorców zachowań, których nieprzestrzeganie może być krzywdzące dla dziecka i innych osób. Mają niwelować wzmacnianie negatywnych zachowań dziecka jak np. koncentrowanie na sobie uwagi poprzez wybuchy histerii czy fochy. Pochylanie się nad każdym dziecięcym fochem, bo z pewnością za fochem stoją jego niezaspokojone potrzeby, jest sztuczne i wymagające. Technika behawioralna nastawiona jest na modyfikacje lub zmiany zachowań, a nie na rozwiązywanie ukrytych konfliktów lub przemianę osobowości.
Nadrzędnym celem terapii behawioralnej jest pomaganie ludziom w nabywaniu takich umiejętności, które rozwiną ich niezależność.

Nie chodzi o to, aby potrzeb w ogóle nie dostrzegać, ale o to, aby poświęcać dziecku dużo uwagi, wzmacniając jego pozytywne zachowania, ignorować te niewłaściwe i wyciągać konsekwencje behawioralne. Tak radzą okrutni treserzy behawioryści :)

Czyli konkretnie co robić?

- Wspólne ustalenie zasad, granic i reguł dotyczące każdego członka rodziny (jak to wygląda u nas, opisałam w tekście „Zasady współżycia w rodzinie. Praktyczny poradnik”).
- Niezmienność tych zasad w zależności od widzimisię i nastroju rodzica
- Jasne i zrozumiałe, szczegółowe oczekiwania wobec zachowań dziecka, oparte na krótkich komunikatach, najlepiej sformułowane pozytywnie, np.
„po zjedzeniu obiadu proszę posprzątasz biurko”
„mów do mnie wyraźniej, bez krzyku”
- Stosuje się pochwały opisując zachowanie jako fakt, nazywając cechę, określając pozytywną emocję, np. „twój rysunek jest gotowy, bardzo się postarałaś, jest piękny”; można stosować pochwałę terapeutyczną, czyli prawdziwą (sami w nią wierzymy).


To tak z grubsza. Nie brzmi wcale jak tresura, prawda? 

Behawioryści stosują różne techniki wspierające zmiany zachowań. Szerzej opisano to w dokumencie np. „Zastosowanie metod behawioralnych w pracy z dzieckiem przedszkolnym” 
oraz
10 rzeczy, których możesz nauczyć się od behawiorystów


A tu o medialnym fałszywym i zgubnym obliczu koncepcji Rodzicielstwa Bliskości



Czytaj więcej >

Ucieka dziecko za którym gonisz


Co jakiś czas warto robić rekonesans i poddać autorefleksji (czyli rozpoznaniu własnych potrzeb
 i uczuć, budowaniu realistycznego obrazu siebie). Na przykład przyjrzeć się własnemu podejściu do rodzicielstwa – czy się zmienia, ewoluuje, dlaczego i czy w dobrym kierunku.
Przyjrzeć się zasadom, jakie stosujemy w sposobie wychowania swoich dzieci.
Czy są nasze, czy cudze. Co mówią o nas. 
W rodzicielstwie kieruję się przede wszystkim emocjami i intuicją, dopiero potem kalkulacją i racjonalną logiką. Tym bardziej dobrze robi mi autorefleksja. Pod warunkiem, że nie jest to dzień pod znakiem wyczerpania dziećmi, wtedy autorefleksja jest niewskazana, a nawet niedozwolona ;)




Zasady wychowania zawsze jakieś są, ustalone odgórnie lub nie. Przenoszone z własnych doświadczeń albo uplastycznione wedle potrzeb. Nie przyjęłam ustalonych zasad wychowawczych (jak te), opartych na uniwersalnych wytycznych. Czasem tylko, przyglądając się innym, mogę przyjrzeć się sobie i wyciągnąć z tego obserwacje.
Pytają mnie w jaki sposób dyscyplinuję dzieci, jeśli ich nie karzę i nie nagradzam. Albo dlaczego się o nich nie boję.
Sądzę, że większość ingerencji w życie dzieci jest chybionych. Że dzieci nie mogą być centrum wszechświata rodziców, bo robi się im w ten sposób krzywdę (nadopiekuńczość jest formą przemocy). Że nie da się dzieci uchronić przed złem tego świata, że o złu trzeba mówić i przygotować dziecko do konfrontacji z nim. Że prawda broni się sama, a wszelkie teorie wychowywania to tylko teorie i zmieniają się ciągle jak w kalejdoskopie – nie wiemy, czy będą aktualne za 20 lat. Że rozliczą nas nasze dzieci, nie nasi rodzice, nie znajomi, nie autorzy poradników. Że szukanie w sobie winy i posiadanie wyrzutów sumienia to zbędny balast.


Dobre relacje z dzieciem stanowią dla mnie cel, ale środki do celu bywają różne. W relacji liczy się poszukiwanie rozwiązań odpowiadających na potrzeby wszystkich stron (konsensualizm / kompromis), empatia, asertywność (w sensie wyrażania własnych emocji, a nie mówienia za dziecko co ono czuje „wiem, że jest ci przykro”, czy „jesteś zły”).  Samodzielność, rozpoznawanie i zaznaczanie własnych granic, wyrażanie własnego zdania. Samowspółczucie, które nie jest użalaniem się nad sobą. Użalanie, histerie i fanaberie drażnią mnie i męczą. Wtedy nie wzmacniam poczucia, że to jest ok (bo nie jest) i że można. Staram się weryfikować przyczyny, czasem to zmęczenie, przeładowanie, głód, rozczarowanie. Znam to z własnego życia. Ale nie przyzwalam sobie na histerie, zatem niech moje dzieci też ćwiczą panowanie nad sobą.

Nie wychowujemy dzieci, tylko ludzi, którzy kiedyś będą dorośli, pójdą w świat. Życie jest pełne trudów, zmienne, spotykamy też różnych ludzi, niektórzy są wredni lub krzyczą. Nasze dzieciaki czeka mnóstwo wyzwań, przed którymi ich nie uchronimy. Niech idą w świat przygotowane na różne scenariusze.
Istota w tym, aby je przygotować, nauczyć dystansu, wzmacniać poczucie humoru. Pokazać, że warto wymagać od siebie i innych. Wzbogacać w umiejętności i cechy które przydadzą im się w dorosłych życiu. Ich życiu, którego za nich nie przeżyjemy.

Bywa, że angażujemy w wychowanie max swoich sił i czasu. Rozmawiamy, tłumaczymy, jesteśmy dla dziecka w każdej potrzebie, ale i zachciance. Mamy scenariusz na jego czas, propozycje na każdą atrakcję, deptamy dziecku po piętach nie dając mu szansy na nudę. Dziecko przejmuje kontrolę nad naszym życiem, choć chciałoby się na odwrót.
Koncentracja na dziecku, poświęcenie całej uwagi, zbytnie skupianie się, kontrola, nadopiekuńczość daje efekty dokładnie odwrotne do zamierzonych, buduje w dziecku egocentryka i  lękowca. Który, nieustanie goniony, ucieka...

O kiepskich konsekwencjach skupiania się na dziecku trafnie pisze Jean Liedloff w koncepcji kontinuum. Polecam!



Czytaj więcej >

Żeby nikt nigdy mi nie mówił, jak mam wychowywać własne dzieci


WYSOKIE OBCASY idą w autosabotaż. Pani Monika Tutak-Roll pisze w "Porozmawiaj z dzieckiem" o tym, jak być jedynie słusznym rodzicem. "Uwielbiam" takie teksty wrrr!




Cały wspomniany tekst oparty jest na fałszywych założeniach.
Jakich?

1. "Coraz mniej rozmawiamy z dziećmi". To stwierdzenie Autorka odnosi do poprzednich pokoleń czy obecnych rodziców? Jeśli to pierwsze to jest w dużym błędzie, bo nigdy nie poświęcało się więcej czasu dzieciom, niż obecnie. A jeśli do obecnych rodziców, to niby kiedy poświęcali ono swoim dzieciom więcej czasu, kiedy zwykle są to ich jedyne dzieci. Dziś dzieci są na pierwszym miejscu, należy się z nimi bawić, rozmawiać, zabawiać, organizować czas. Kiedy tak było? Chyba tylko w wyobraźni dzieci lat 70, 80 czy 90, które same stając się rodzicami, bardzo chcą być inne od własnych rodziców tj.lepsze a nawet idealne. Czym to się objawia? Całkowitym oddaniem się własnemu dziecku z porzuceniem samego siebie (w co wierzy też autorka, pisząc: "co słyszy dziecko? że nie jest dla nas najważniejsze")
Bo dziecko nie jest najważniejsze i jest to całkiem OK! Każdy członek rodziny jest tak samo ważny, w tym sam rodzic, co zdaje się Obcasy od lat promują (matka nie ma być tylko matką!) Uczmy zatem dzieci, że nie są pępkiem świata, że rodzic nie jest jego własnością, że rodzic ma też inne cele, w tym własne.

2. "Dziecko pozostawione same sobie się nudzi". Dziecko, któremu da się luz, samo znajduje sobie zajęcia. To nie w gestii rodzica jest cały czas organizować mu czas, nadsakiwać, reagować na zachcianki, a nawet potrzeby, których przecież nikt nie będzie spełniał zawsze i wszędzie, na już i w 100%.

3. Autorka pisze, że rodzice w restauracji są zajęci sobą a dziecko siedzi i wyraźnie się nudzi. To, że dziecko się nudzi, jest tylko jej przekonaniem. Fakt, że w tym momencie dzieckiem nie zajmują się z uwagą rodzice, nie oznacza, że jest ono znudzone, samotne i opuszczone. Może akurat w tym momencie obmyśla strategiczny plan podboju Marsa? Lub w inny sposób wykorzystuje swoją dziecięcą wyobraźnię? Czy w tym trzeba zawsze dziecku przeszkadzać? Co zdaniem Autorki powinni rodzice w restauracji zrobić, czekając na posiłki - grać z dzieckiem w karty, malować, bawić się w koci-łapci, czytać? Nie wie Autorka co robili ci rodzice wcześniej, może poprzednie godziny spędzili na wspólnej zabawie i mają przerwę? A może są zwyczajnie zmęczeni i nie mają siły na zabawy? Co w tym złego, że wolą popatrzeć w telefon?
Postawmy sprawę jasno. Dziecko nie jest centrum wszechświata rodziców. Nigdy tak nie było
i nie dajmy sobie wmówić, że tak ma być. To skutkuje poczuciem winy i frustracją rodziców, którzy nie są w stanie sprostać własnym i narzuconym społecznym oczekiwaniom.
Z drugiej strony wychowuje się skupionych na sobie, niezaradnych egocentryków, którzy jeśli się nimi nikt nie zajmuje nie wiedzą co ze sobą zrobić. 

4. "Wyłączam wtedy telefon, wstyd mi". Albo jestem na fejsie albo jestem z dzieckiem - miotanie od ściany do ściany! Można znaleźć czas na to i na to. Nasi rodzice komórki i fejsa nie mieli i co - mieli 100% wolnego czasu i uwagi dla nas? No nie. Nie trzeba wyłączać telefonu, żeby znaleźć czas i ochotę na zabawę z dzieckiem. Jeśli ktoś naprawdę chce być z dzieckiem, bawić się z nim, znajdzie na to czas, bez strat dla siebie, bez bezsensownych wyrzutów sumienia i pustych gestów.


Wizerunek rodzica jaki przestawia Autorka to taki Koterski z Domu Wariatów. To matka, która chodzi krok w krok za 30-latkiem. Ta nadopiekuńczość i bezustanna kontrola to nic innego jak przemoc.
Wizja rodzica jaki prezentuje autorka, sugerując, że kiedyś rodzice byli zdecydowanie wspanialsi, to odprysk czegoś większego, co jest typowe dla naszych aktualnych czasów. To chore dążenie do perfekcji, w każdym detalu. Obcasy, przeczycie same sobie.

Na koniec tekstu Autorka zadaje pytanie:
"A Wy - co chcielibyście, żeby Wasze dzieci od Was usłyszały?"
Ja chciałabym


ŻEBY NIKT NIGDY MI NIE MÓWIŁ JAK MAM WYCHOWYWAĆ WŁASNE DZIECI, O!



Czytaj więcej >

Syn czy córka? Końcówka w roli głównej

Znaczenie końcówki anatomiczno-gramatycznej jest dla ludzi bezwzględnie fundamentalne, jeśli chodzi o rodzicielstwo. Ludzie nie mają dzieci - mają synów lub córki. Płeć ma znaczenie nadrzędne i zawsze jest skorelowana z jakimś przekonaniem. Wiem, bo doświadczyłam tego tak wiele razy, a jednocześnie nadal nie mogę tego zjawiska pojąć.





Masz same córki? Oh, współczucia dla męża! Samych synów? Oh, żona to ma ciężko! 
O płeć dziecka męczono mnie przez całą ciążę. Piszę celowo - męczono, bo to strasznie upierdliwe odpowiadać na to samo pytanie set razy. Piszę, że w ciąży, ale w ciąży już nie jestem, a to męczenie nie ma końca. Tylko w ciąży było bardziej uciążliwe, bo to czas intymny i nienajlepszy na głupie ludzkie wścibstwo, bezczelne komentowanie, brak wyczucia, kultury, taktu i przyzwoitości.


Końcówka autonomiczno-gramatyczna to był najczęściej przez innych poruszany temat w całej długiej ciąży (każdej). Setki razy to samo pytanie. Pytali o to rodzina, znajomi, nieznajomi, sprzedawca chleba, aptekarz, urzędnik, pielęgniarka, kasjer.  KAŻDY!
Samo pytanie jest do zniesienia, w sumie kluczowe są intencje, ale jego cel który objawia się w następujących kolejno komentarzach, jest już całkiem niezrozumiały. Więc najpierw odpowiadasz uprzejmie, potem na odczepkę, potem udajesz, że nie słyszysz.
Aż przychodzi moment, kiedy masz ochotę powiedzieć - a co cię to obchodzi?

Nieraz słyszałam, że ktoś mi współczuje, bo urodzę znów tę samą płeć. Nieraz słyszałam śmiech, który nie wiem co miał znaczyć. Żal pod moim adresem, litość dla męża. Dawano nam do zrozumienia, że spotkał nas pech. Wciskano mi, że spotyka mnie coś, czego na pewno nie chcę. Wdawanie się w te głupie gadki nie ma sensu, ale puszczanie mimo uszu ludzkiej bezczelności bywa trudne. Szczególnie, jeśli jest inwazyjne i naprawdę bezsensowne, bo co to właściwie kogoś obchodzi, co to ma dla kogoś za znaczenie, jakiej płci ja będę mieć dziecko?

Temat porusza MATAJA, pisząc, że są ludzie, którzy są zawiedzeni płcią swojego dziecka, czego osobiście nie rozumiem, bo dla mnie płeć dziecka jest bez znaczenia, ale nie czuje się upoważniona wystawiać takim rodzicom jakąkolwiek opinie. MATAJA pisze, że ludzie najpierw pytają o płeć, a potem twierdzą, że to w sumie nieistotne, bo ważne, żeby było zdrowe. Tacy niezdecydowani i nie przyjdzie im do głowy, że kobiecie w ciąży wystarczy, jeśli już się musi, powiedzieć tę drugą część zdania i tym miłym akcentem zakończyć.
W ogóle męczenie kobiet w ciąży pytaniami jest nagminne. To irytujące i często nie na miejscu. Kiedy termin, który tydzień, czy planowane, a brzuch masz taki, a wygląd siaki.
Pytania o zdrowie i samopoczucie, o potrzeby i oczekiwania są najrzadsze. Poza tym, że ktoś chce zaspokoić swoją ciekawość, to koniecznie musi skomentować. Werbalnie, niewerbalnie, ale musi.

Określenie "mam dzieci" nie nadaje im tożsamości, tożsamość nadaje dopiero płeć. Komentarze dotyczące płci to istna baza wiedzy o przekonaniach ludzi, dla których płeć dziecka to kluczowy element rodzicielstwa. Wszystkie bez wyjątku irytujące i nie na miejscu. W centrum zainteresowań znajduje się końcówka autonomiczno-gramatyczna, a za nią stereotypy i schematy, które siedzą głęboko w umysłach znacznej większości.
Na pytanie "jaka będzie płeć" odpowiedź "nie wiem" lub "człowiek" lub "to nie ma znaczenia dla nas" nie zamykała tematu.
No to jaka płeć? Syn czy córka? A pozostałe dzieci to jaka płeć?
Bo jak masz córkę, to musi być syn. PARKA to mus! Jak nie jest syn, tylko kolejna córka, to szkoda. A jak jest trzecia córka, to już dramat, heheszki, no nie udało się wam, współczucia dla męża, ale babiniec, rodzina dziurawców, jak będą miały razem okres to urządzą nam piekło, oj a nazwisko męża to przepadnie, biedak mąż nie będzie z kim miał w piłkę grać i kranu naprawiać.
Aaa trzeci syn? Same chłopy w domu. Siusiaki same! Chłopaków chowa się dla innych kobiet, podrosną i tyle ich widziano. Będą psocić i rozrabiać, jak to chłopaki, dziewczynki są grzeczniejsze (bzdura stulecia!). No i na różowo nie ubierzesz, spineczek w loczkach nie zapniesz, aż żal.




Mamy trójkę dzieci. Zdrowych, silnych, pięknych, rozumnych i bezproblemowych. Nigdy nie patrzyłam na swoje dzieci przez pryzmat płci. Ich płeć nie ma żadnego znaczenia z punktu widzenia naszego rodzicielstwa. Może ma dla rodzica, dla którego rodzicielstwo to kształtowanie zachowań i wyglądu adekwatnie do stereotypu pojmowania kulturowego płci.
I z automatu będzie dzieciom ograniczał ich wybory.
Dla nas szelki czy falbanki są bez znaczenia. Nie różnicujemy dzieci według ich płci, nie wychowujemy według podziałów kulturowych tj.nie narzucamy "właściwego dla danej płci" modelu zachowań, stylu bycia, rodzaju zabaw etc. bo akurat komuś się wydaje, że przynależą do tej danej płci i tak im wypada. Nie mówię im, że mają już przypisaną rolę. Nie wybieram im zawodu, przekonań politycznych ani wiary. Na podstawie ich płci nie mogę przewidzieć ich ambicji, planów, pasji, zainteresowań, temperamentu, potrzeb, oczekiwań, słabości, mocnych stron, a nawet marzeń! 
Bo naprawdę, ludzie, nie od płci to zależy!


Foto http://educover.pl/czasopismo/biologiczno-psychologiczna-walka-plec/


👉 SCHABOWY CHŁOPAKA I KLUSECZKI DZIEWCZYNY. O STEREOTYPACH PŁCI
👉 GENDER SRENDER. CZYLI FACET POTRZEBNY JAK RYBIE ROWER
👉 WYCHOWUJ CZŁOWIEKA, NIE PŁEĆ
👉WYCHOWANIE BEZ RÓŻNICOWANIA PŁCI. KONSTRUKTYWNE RODZICIELSTWO CZY WYMYSŁ GENDERA?

Czytaj więcej >

Dlaczego nie przymuszam dzieci i nie stosuję kar



Jeśli chodzi o moje dzieci, najważniejsze jest dla mnie co czują, jak czują, co za tym idzie i skąd się to wzięło. Nie postępy, nie wyniki, ale ich motywacje, potrzeby i życie wewnętrzne. Podstawą budującego systemu wychowania jest wzmacnianie u dzieci poczucia wartości. Nie wiary w siebie, nie pewności siebie, np. przez ciągłe pochwały czy oceny, ale wzmacnianie poczucia, że dziecku ma być dobrze ze sobą, z tym jak i co czuje, że jest ważne, słuchane, rozumiane, że umie zadbać o swoje granice, potrzeby i nie bać się własnych oczekiwań.
Skąd takie podejście? Siebie traktuję tak samo.



W uproszczeniu, bo nie w każdej sytuacji i nie w każdym wieku, ale daję dzieciom:
- możliwości decydowania co chcą zjeść, ubrać, jak i czym się bawić,
- co robią w wolnym czasie, jak spędzają ten czas zaspokajając własne potrzeby,
- wybór zajęć pozaszkolnych oraz czasu na odrabianie lekcji i sprzątanie,
- możliwość przeżywania na swój sposób sukcesów i porażek,
- prawo do błędów i szansę na ich naprawianie.



Moje dzieci nie dostaną kar.  Za złe zachowanie, za ocenę, za uwagę. Nie dlatego, że olewam system i doradzam olewać dzieciom, ale dlatego, że nie chcę żeby się przejmowały i czuły z tego powodu źle (to nie przynosi żadnego konstruktywnego efektu!) Najważniejsze dla mnie jest, jak się czują i co czują. Powody i wpływy. Przyczyny i skutki. Stawiam na rozmowę i egzekwowanie. Na szacunek i wymaganie. Jeśli szanuję, to też wymagam – odpowiedzialności i samodyscypliny. Przymus jest destrukcyjny. Manipulacje, szantaże i groźby tak samo. Niech dziecko wyciąga wnioski i konstruuje przyszłość. Niech ma szansę samo zrozumieć konsekwencje swoich zachowań. Niech się uczy na błędach. I wreszcie, niech myśli!
Co można i co warto naprawić? Po co? Co mi to przyniesie? Co da to innym?

Do obowiązków zachęcam, nie zmuszam. Mówię "zrób to" podając powody dlaczego warto, albo pytając to dziecko, po co to robi, co mu to da, co zyska a co straci?
Jeśli uparcie nie chce zrobić, szukam wędki albo odsuwam w czasie. Kara jest przykra dla mnie jako rodzica. Smutek dziecka jest przytłaczający. Kiedy moje dziecko jest szczęśliwe, ja jestem szczęśliwa. Kiedy nie jest szczęśliwe albo zrobi coś głupiego, chce wiedzieć – dlaczego. Tu nie chodzi o wyręczanie kogoś, branie odpowiedzialności, wykonywanie za kogoś pracy – dzieci traktuję jak siebie, od siebie wymagam sporo i znam swoją wartość, swoje mocne strony i słabości.

Istotne jest dla mnie NIE to, jaką dostały ocenę, ale jaką mają satysfakcję. Z czego mają tę satysfakcję? Z publicznej pochwały, docenienia wysiłku, a może ze zdobytej wiedzy?
Istotny jest proces nauki, tworzenia, nie rezultat. Jeśli rezultat jest negatywny, trzeba wyciągnąć wnioski, sama „rozpacz” nic nie wniesie. Jeśli moje dziecko ryczy, bo nie idzie mu praca domowa, którą ma do odrobienia, zadaje pytanie:
„czego oczekujesz /do czego dążysz?” (tu zazwyczaj pada: chcę zrobić poprawnie zadanie).
Dalej pytam: „czy to zachowanie pomoże ci odnieść taki skutek” (odpowiada: no nie pomoże). Pytam: „to co trzeba zrobić, żeby zrobić? (durnowato brzmi, ale proste pytania są najlepsze).
I dodaję: „zobacz, ile już wysiłku poszło w zrobienie tego zadania, widzę, że się starasz” - nie mówię, dobrze /źle robisz, ładnie /nieładnie - „Czy podoba się Tobie?”
Zrobienie samodzielnie i poprawnie zadania powinno dać dziecku satysfakcję z dobrze wykonanej roboty, nie z oceny, nie z opinii, nie z rezultatu. Choć ocena i pochwała nie jest niczym złym - dopóki nie jest jedyną motywacją - wtedy rośnie mały perfekcjonista, który nigdy nie będzie z siebie zadowolony i zawsze będzie szukał potwierdzeń swej wartości u innych.

Co dzięki temu dzieci rozumieją?
Że każdy człowiek ma prawo spędzać swój wolny czas jak chce, zaspokajając swoje potrzeby (np. ja nie jestem na każde zawołanie, tak jak one nie są), jeść to co lubię i ubierać to, w czym dobrze się czuje, że ma prawo pobyć sam i nie chcieć odzywać się do nikogo, że może przeżywać różne emocje i to nic złego, że może się pomylić, zrobić coś głupiego, ale zawsze może to naprawić (z różnym skutkiem). I że za swoje samopoczucie i jakość życia odpowiada ono samo, więc to jego zadaniem jest o to zadbać (samodyscyplina jest dla mnie ważna).

Co to dzieciom daje?
To jest ćwiczenie charakteru, umiejętności podejmowania decyzji i wyborów, brania odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji za te decyzje i wybory, a przede wszystkim ćwiczenie woli. To nauka interpretacji swoich emocji, przyglądania się sobie, swoich reakcjom i zachowaniom, wyciągania wniosków, rozwoju. Nauka słuchania siebie i innych, szanowania siebie i innych. Moje metody są intuicyjne. Stawiam na rodzicielstwo emocjonalne. Czy to właściwe?
Moje dzieci mnie z tego rozliczą, nikt inny.


A Wy? Jak zachęcacie dziecko do czytania? Do sprzątania? Do mycia zębów? Do obrabiania lekcji? Podzielcie się;)

Czytaj więcej >

6 największych zagrożeń dla dzieci, które spędzają sen z powiek




STRACH
Boimy się o wszystko, nieustannie. Że coś się stanie – cokolwiek, setki scenariuszy nieograniczonych wyobraźnią malują się w głowach rodziców. Część z nich ląduje w głowach dzieci i zostaje. Media nakręcają spiralę strachu do granic absurdu, uchodźcy, wypadki, pedofile itd.itp. Za każdym rogiem czai się zagrożenie. Argument? Kiedyś tak niebezpiecznie nie było. Nieprawda. Było może i gorzej. Przyzwolenie społeczne na publiczne pijaństwo, na ulicach i podwórzach pełno typów spod ciemnej gwiazdy (huliganerka, gitowcy, gangi osiedlowe), watahy bezpańskich groźnych psów. Ok, było mniej aut, ale dzieciaki i tak biegały po ulicach. Biegały w całym czasie wolnym, z kluczem na szyi. Teraz boimy się o ich każdy samodzielni krok. Boimy się przesadnie o ich bezpieczeństwo i zdrowie. O to, co czują i co myślą. Czy na pewno są szczęśliwe i mają wszystko, co im potrzeba. Drżymy ze strachu o ich szanse zawodowe, o ich przyszłość, kariery, związki. Próbujemy zapanować nad czymś, co jest nieprzewidywalne i nieopanowywalne.





NADKONTROLA
Jak wyżej – próba zapanowania nad życiem dziecka, począwszy od tego co je w każdej minucie, poprzez to, co robi w tych minutach (a szczególnie myśli i czuje!), do tego jak się potoczą jego losy. Kiedyś nikt szczegółowo nie wnikał, co siedzi w głowach dzieci, byle było czyste i najedzone. Dawało mu się swobodę w wyborze spędzania wolnego czasu. Dzieci chodziły same do szkoły, jeździły komunikacją miejską, rowerami po mieście. Choć np. bójki i przemoc w miejscach publicznych były na porządku dziennym (zarówno wśród dzieci jak i dorosłych). W większych miastach zdarzały się demonstracje i starcia z milicją. Nikt nie dzwonił co chwila z zapytaniem o lokalizację i stan ducha. Teraz dzieci są w centrum uwagi non stop, a  motywacją tego jest presja kontroli i nieustający podskórny strach.





RODZICE
Kiedy są obecni, to głównie pod postacią niepokoju, kontroli i inwestowania w dziecko. Wskazują w co mają się bawić, czym, jak, z kim i w jaki sposób, najlepiej kreatywny, rozwijający, stymulujący. Organizacja czasu dziecka to podstawa, 24/24, przez cały tydzień, 365 dni w roku. Życie ma być skrupulatnie zaplanowane, od urodzin do emerytury. Trzeba zadbać o jego karierę już od przedszkola, zagwarantować mu sukces życiowy (taki, jakim wyobrażają go sobie rodzice). Tu nie ma miejsca na przypadek, swobodny wybór dziecka w wieku dojrzalszym, to jest plan doskonały, na doskonałe życie.





BRAK DOSTĘPU DO SWOBODNEJ ZABAWY
Ogólny brak swobody, beztroski i...wolnego czasu. Nuda jest passe. Dziecko ma mieć wypełniony czas, konkretne zainteresowania, a najlepiej wyjątkowe pasje. Nie może ich realizować indywidualnie, bo to pasje zorganizowane i płatne. Nie powinno spędzać czasu samo, bo nie wiadomo, co robi. Na podwórko nie wychodzi. Jeśli zabawa, to wyłącznie sala zabaw, pod okiem opiekunów. Do zabawy służą specjalne gadżety, w tym celu skonstruowane, żaden patyk, kamień, odłupana cegłówka, tylko wszystko zaplanowane i przygotowane na taśmie w Tajwanie, zgodnie z wytycznymi współczesnej ergonometrii. Plastikowy klocek ukształtowany na wzór patyka, służący do zabawy na wykładzinie imitującej trawę, pod sufitem w kolorze nieba. Oto współczesny poligon rozrywek dziecięcych.





BRAK RÓWIEŚNIKÓW
Dzieci szkolne spędzają czas z rówieśnikami w szkole. Jak? Podczas 10 minutowych przerw i w świetlicach. Resztę czasu zakuwają w ławkach. Po szkole wracają do domów. Spędzają czas z rodzicami, których mają czasem za kumpli, a ci zamiast się z nimi bawić, ciągle coś od nich wymagają. Nie wychodzą poszwendać się pod podwórkach (bo tam nikogo nie ma), po domach też rzadko. Ich rówieśnik to smartfon i komputer.




TECHNOLOGIE
Urządzenia niszczą wzrok, psują kondycję, deformują sylwetkę. Dają namiastkę uczestniczenia w życiu, przygody, rozmowy, sportu. Alienują, uczą nastawienia na JA, nie uczą kompromisu - współcześnie spersonalizowane urządzenia dostosowują się do użytkownika, nie wymuszając współpracy czy wysiłku. Wciągają i uzależniają.







Rodzice, wyrzućcie dzieci na podwórko!

Rzućcie za nimi skakanką i piłką. Niech zaczną wpinać się na płoty, które tak namiętnie stawia się wokół domów. Niech śmigają po kostce bauma na wrotkach.   Niech kopią piłkę, niech wspinają się na drzewa (póki jeszcze są).
Niech wrócą dopiero po zachodzie słońca, brudne, spocone, rozczochrane, z oberwanym rękawem, z rozbitym kolanem.
I nieszczęśliwsze na świecie. 










Czytaj więcej >

Wredna buda, wredny system edukacji. A w zamian?



                 Media kipią dyskusją o edukacji, w sieci toczą się bitwy o systemach nauczania – który wspaniały, który krzywdzący, a który zbędny? Najwięcej krytyki obrywa szkoła publiczna. Podstawówki to istny poligon – nadzór, opresja, zniewolenie, formatowanie naszych biednych dzieci, krzywdzenie i poniżanie. Ogólnie – cały system, czyli każda szkoła, każdy nauczyciel, a nawet dyrektor. System edukacji jako przestarzały relikt, pełen szkodliwych zasad i ograniczających schematów.  Wychowuje masy, które nie myślą samodzielnie, którymi można manipulować. To zbrodnie popełnione systemowo przeciwko naszym dzieciom – to powszechne opinie.

Pewien coach, „który od lat pomaga ludziom żyć pełnią życia” wymienił „13 błędów polskiego systemu edukacji”.
Jakich? M.in. schemat "Popełnianie błędów jest złe", schemat "Na każde pytanie jest tylko jedna odpowiedź", schemat "Musisz być posłuszny autorytetom".
Czy są to immanentne cechy systemu edukacji, a może jednak naszego społeczeństwa?

Pytanie do Was –  rodziców - czy tak jest w szkołach Waszych dzieci? Czy takie jest podejście wszystkich nauczycieli? Co Wam mówią Wasze dzieci? Czy jest im tam dobrze, czy źle?
Co robicie, aby Wasze dzieci poza szkołą zachowały w sobie swoją wrażliwość, spontaniczną twórczość i radość życia? Pozwalacie na błędy, dajecie im możliwość indywidualnego myślenia, odpowiedzialności za samych siebie, podejmowania decyzji i wyborów? Pozwalacie na samodzielność, swobodę, bez zbędnej kontroli i strachu? Czy inaczej - wymagacie, aby traktowały Was jak autorytet, który zawsze ma rację i były wobec Was uległe? A może powtarzacie dziecku „nie musisz robić nic, jeśli nie chcesz?”***

Ilu z Was wnerwia się i narzeka na system, nawet nie próbując o tym porozmawiać z kadrą? Może myślicie, że lepiej nie gadać z nauczycielem bo to się obróci przeciwko dziecku?


„Mówiłem o trzech przekonaniach, które należy zmienić od razu po ukończeniu szkoły: (1) to nie inni decydują, czego masz się uczyć (2) do nauki bardzo przydatne są nowe technologie (3) lepiej uczyć się z innymi niż samemu.”
socjolog edukacji dr Łukasz Srokowski



               Mam poczucie, że czasem rodzice zrzucają odpowiedzialność na szkołę, jakakolwiek by ona nie była, za to czego sami nie chcą lub nie potrafią zrobić. Żeby dziecko było zdyscyplinowane i grzeczne, miało więcej zadań, ładnie stało na apelu i było zmuszane do zjedzenia zupy do końca. Albo inaczej – żeby unikało odpowiedzialności, było wolnym, niezależnym kolorowym ptakiem, bo tylko w takich okolicznościach może być szczęśliwe (przez te 9-10 godzin, które gdzieś tam spędza). Sami nie są w stanie narzucić im takiego luzu czy dać im takiego rygoru, wedle własnych wyobrażeń, jak to powinno wyglądać. Zbyt zajęci, zbyt zmęczeni, zbyt niezaangażowani.
Wymagają od obcych ludzi i placówek, aby spełnili ich wyobrażenia o tym, jak wychować im dzieci.



"Nigdy nie uda się zmienić rzeczywistości poprzez walkę z zastaną rzeczywistością. Aby faktycznie coś zmienić - zbuduj nowy model, który sprawi, że poprzedni stanie się przestarzały".
Buckminister Fuller 



Demokratyczne szkoły (ponoć nie powinny się nazywać szkołami) mają wspaniały PR i tu bym postawiła kropkę. Fakt, nie ma ocen, klas i dzwonków, brak przymusu, rygoru i narzuconego regulaminu, za to może wystąpić problem społeczny - brak rówieśników, wyrwanie ze środowiska, i największy - w perspektywie kilku-kilkulastoletniej - problem braków edukacyjnych. Poziom nauki, w jak to ładnie nazywają „spółdzielniach edukacyjnych” jest taki, że jest dużo fajnych wspólnych zajęć, tzw. wolnego czasu, hasania po dworze, ale polski czy matma są raz, dwa w tygodniu (w normalnej szkole codziennie). Fakt, że część z tego to wykuwanie zbędnej wiedzy, ale w każdej innej szkole, do której uczeń może z różnych przyczyn wrócić, w średniej, czy na studiach, te braki odbiją się czkawką.  Zwykły ogólniak po demokratycznej „podstawówce”, czy trudne studia typu prawo, budownictwo/filologia czy medycyna to mglista wizja. Bez umiejętności wkuwania i z brakami w wiedzy, marne szanse to nadrobić, chyba, że rodzice zainwestują w korepetycje i mnóstwo czasu na ślęczenie z dzieckiem nad książkami (aby przygotować do zaliczenia rocznego egzaminu to i tak konieczne, bo te szkoły do tego nie przygotowują.) Takie realia.

Dużo zależy od kadry, w każdej szkole. Często pomysł na szkołę bierze się od edukacji domowej, powstają twory do których chodzą dzieci i wnuki właścicieli i nauczycieli. Czy jest tam naprawdę demokratycznie, niech wypowiedzą się ci, którzy tam byli.


„Te "szkoły demokratyczne", które znam mówią wprost, że Dzieci, które na własne życzenie (w końcu same przecież decydują) nie dadzą rady ... pójdą do zwyczajnej szkoły. Żyć nie umierać! 800,00 pln za ucznia i ZERO odpowiedzialności! Nawet moralnej.”

Krzysztof Kwiecień 


Jest jeszcze jeden ważny wątek. Też element pewnego wyrwania ze środowiska – podział klasowy. W końcu to kwestia stać nas / nie stać nas decyduje finalnie o tym, czy dziecko znajdzie się w danej płatnej szkole. Musimy mieć co miesiąc średnio 1.500zł wolnej kwoty. System systemem, ale to jest kluczowy element. Na ile można sobie w ten sposób kupić poczucie, że daje się dziecku szczęście, a na ile traktować to jako bezzwrotną inwestycję?

Szkoły i systemy nauczania, mają tyle plusów i minusów. Nie mam przekonania, gdzie jest lepiej. Bo generalizowanie jest bez sensu, do niczego konstruktywnego nie prowadzi. Nie wzmacniajmy w ludziach poczucia, że dzieje się nie wiadomo jaka krzywda. Wsłuchajmy się w dzieciaki w ich wolnym czasie, zamiast zawozić je na kolejne zajęcia. Albo niech same na nie jadą, bo samodzielność to też problem, prawda?

Nie ma czegoś takiego jak szkoła państwowa = zła szkoła, szkoła prywatna = dobra szkoła. W obu wersjach brak schematów. Nie ma sensu nakręcać się takim podziałem.
A nauczyciele? Kiepska kadra zarządzająca i kiepscy  nauczyciele są wszędzie, tak jak i ludzie z pasją. Jako pracownik korporacji, nie mogę wziąć odpowiedzialności za zasady jakie w niej panują. Mogę się zwolnić, ale ona zostanie i będzie nadal zatrudniać setki ludzi. Nie mam na całokształt wpływu, mam tylko na swoje otoczenie, jaka panuje tam atmosfera, jak nam się pracuje razem. Czy ten wpływ wykorzystam? Czy mi na tym zależy?


Na koniec problem okołoedukacyjny. Tzw. zasady funkcjonowania dzieci w klasie. Także są one przedmiotem gorącej debaty i krytyki. Niektórzy twierdzą, że uczenie tych zasad dzieci "zabija ich kreatywność" i jest „produkcją jednakowo myślących bezużytecznych pracowników korpo”. Że zgubią swoją indywidualność, przejmą cechy tłumu. Oto one:

Jesteśmy zaangażowani
Słuchamy uważnie, nie przerywamy
Podnosimy rękę, gdy chcemy coś powiedzieć
Dbamy o sprawność fizyczną
Jesteśmy koleżeńscy i serdeczni
Dbamy o przybory
Zdobywamy nową wiedzę
Pamiętamy o przygotowaniu do zajęć
Jesteśmy punktualni
Bawimy się zgodnie i bezpiecznie
Pomagamy sobie, współdziałamy
Zadane prace wykonujemy samodzielnie
Jesteśmy kreatywni
Jesteśmy zespołem
Dajemy z siebie wszystko
Zdrowo się odżywiamy
Mamy pogodne nastawienie
Wypełniamy obowiązki klasowe

To podstawy debaty oksfordzkiej, zasady poprawnej komunikacji interpersonalnej, porządkujące dyskusję i współpracę zespołową, funkcjonowania drużyn sportowych, działania, zbieżnych celów,  pomagania i wspierania, konstruktywnego stylu życia, przy czym każdy z osobna swoje indywidualne zadanie wykonuje sam. Serio nie trzymacie się takich zasad w Waszych domach? Nie stosujecie ich w pracy? Które z nich są tak okrutne, że zabiją Waszą kreatywność? 

Od 25 lat, od kiedy nastąpiła zmiana ustroju w Polsce, obowiązuje taki przekaz, który można określić jako "indywidualizm": wszystko co wspólne, co razem, jest peerelowskie, socjalistyczne, zgubne. Wszystko musisz robić sam, osiągać swoimi siłami, być kowalem swojego losu. Musisz być nastawiony na JA, głównie na swoje potrzeby, na rywalizację, współzawodnictwo, inni są konkurentami, a nie zespołem, co potem przenosi się na dorosłe życie. Nie współdziałamy, konkurujemy, walczymy ze sobą, porównujemy się i każdy ma być indywidualny, inny, najlepszy. Jedyna dopuszczalna wspólnota jaka jest obecnie to rodzina.
Przez całe życie człowiek ma sam sobie stworzyć, wszystko organizować, robić, żyć ponad stan ale pokazać, że umie, a inni są przeciwnikami naszego indywidualnego sukcesu. Zaczynając od przeciwnika sąsiada, kończąc na państwie.
Dokąd to zmierza?

Tekst nie jest po to, aby rozstrzygać, czy szkoły i jakie szkoły, są złe czy dobre. Zwracam uwagę na oczekiwania, jakie mamy wobec szkoły i namawiam na refleksję nad nimi. Wnioskami możecie się podzielić:)




*** zgodnie z zasadą Somerhill, pierwszej szkoły demokratycznej
FILM O SOMERHILL



Czytaj więcej >

Moje dzieci są idealne, tylko matkę mają trudną


Dzieci są różne. Oazy spokoju, torpedy, przytulasy, buntowniki, układne albo nieukładne, przekorne albo ustępliwe. To wiadomo. Jak i to, że żadne dziecko nie rodzi się złe z natury. Nie rodzi się niegrzeczne (co w ogóle znaczy to nieprzejrzyste i różnie rozumiane słowo?)
Ani upierdliwe.
Ani złośliwe czy wredne.

To dlaczego tak o nich zdarza nam się mówić? Dlaczego powtarzamy w kółko te frazę o niegrzeczności?
Czy są jakieś określone zasady niegrzeczności?
Co powoduje, że dla jednych rodziców niegrzeczne jest przerywanie innym, dla drugich bekanie przy stole, a dla trzecich szturchnięcie drugiego?
Wreszcie co wpływa na dziecko, że zachowuje się w jakiś sposób? Czy to nasze tzw. dobre przykłady z góry?
I czy do wszystkich, tak różnych dzieci jest sens stosować te same metody wychowacze?

Jestem świeżo po lekturze tekstu  "To nie Ty mnie wkurzasz, to ja się wkurzamautorstwa  Anity Janeczek-Romanowskiej z bloga Być bliżej.

Cenię ten blog i zdarzało mi się cytować z niego treści na OffMatce. Tym razem autorka pisze o wściekaniu się na dzieci i braniu odpowiedzialności za tę złość. Żeby nie obwiniać i nie przerzucać jej na dzieci. Bo to nie one nas wściekają, to wściekamy się my.
No cóż, nie  da się zaprzeczyć.






Temat złości to bardzo bliski mi temat. Jestem ekspresyjna, emocjonalna, żywo reaguję. Bywa, że wrzeszczę i klnę. Jestem tą złością, cała, ciałem i psychiką. Oswajam ją od lat. W sumie raczej  więcej rzeczy mnie nie złości, niż złości, ale wiele mnie porusza. Nauczyłam się pracować nad swoimi przekonaniami związanymi z tą emocją i większość powodów czy wymówek do złości wyeliminowałam. Ale jeśli chodzi o dzieci…. Tracę nadzieję, że w ogóle się da.

Nie marzę, aby stać się ostoją spokoju. To niemożliwe. Jestem temperamentna, daje wyraz swoim emocjom w postawie, głosie, twarzy. Złość czy radość wyrażam ekspresyjnie. W postaci zen czy innym *ness byłabym kimś innym. Ale nie ukrywam, że ciągle pracuję nad złością związaną z dziećmi i czasem mam wrażenie, że dreptam w kółko. Wchodzę na górę i spadam na łeb!

Anita Janeczek-Romanowska pisze, że wścieka ją, kiedy dziecko nie chce jeść jej posiłków. Ona się nagotuje, a dziecko tego nie tknie. Rozumiem ją, szkoda energii własnej, zmarnowanego czasu i jedzenia. Choć ja nie wściekam się z akurat z takiego powodu, sama nie jem na siłę. Moje dzieci też mają takie prawo. Więc ten przykład do mnie nie trafia, ale chodzi o to, żeby zobaczyć, jak rożne rzeczy nas wściekają. I nabrać do nich dystansu.

Tylko spokój nas uratuje?

Wścieka mnie marudzenie bez powodu. Ignorancja potrzeb innych. Patrzenie na czubek własnego nosa. Fanaberie, histerie, wrzaski, teatralne wycie. Dokręcanie śruby i eskalowanie konfliktu do granic. Brak współpracy.
Czasem Starsza wymyśli sobie coś, o co wierci dziurę od błagania po histerię. Zafiksuje się na osiągnięciu celu. Cała reszta schodzi na dalszy tor, nawet jeśli wcześniej robiłyśmy razem przyjemne rzeczy. Czasem myślę, że jeden z drugim ekspertem od dzieci powinni sobie wypożyczyć sobie moją temperamentną Starszą na 2 tygodnie i zweryfikować swoje porady.
Wściekam się kiedy zapowiada się fajny dzień, a dziecko robi półgodzinną jazdę bo coś zgubiło, spodnie są nie takie, świat jest zły i nikt nie może z tych powodów mieć spokoju (jeśli w tym czasie Młodsze też mają swoje plany i stawiają podobny opór, wściekanie jest podwójne lub potrójne (edit 2018, kiedy pojawiło się trzecie...).
To mnie czasem wypruwa z energii. Szczególnie, jeśli mam za sobą nieprzespaną noc czy jakieś zmartwienia. A bywa, że dzieci odpuszczają, kiedy ja już jestem wypruta. Kiedy wszystko jest już postawione na głowie. Taka strategia.

Jaka za tym stoi moja potrzeba? Mile spędzonych chwil. Spokojnego i radosnego dnia. Przyjemnego życia rodzinnego. Porozumienia, zgody, współpracy.
Stoją też za tym oczekiwania wobec dzieci. Zawsze wyższe wobec swoich, niż wobec obcych. Bo człowiek by chciał, żeby było kolorowo i komfortowo. Kulturowa opowieść o cukierkowym macierzyństwie odbij się jak stary śledź!

Nie wymagam, żeby moje dzieci były "grzeczne". Cenię, że mają swoje zdanie i dokonują swoich wyborów. Wspieram w tych wyborach i indywidualności. Namawiam do zadawania własnych pytań, do argumentowania wniosków. Traktuję jak istoty rozumne, jak podmioty, które się szanuje, bez względu na odmienność. Czasem chyba traktuję je zbyt dorośle. Ale może to dobrze?
Nie stosuję kar, bo nie przynoszą rezultatów, za to są przykre dla dzieci i dla mnie. Rozmawiam i tłumaczę, stawiam na emocje.
Młodsze mają coraz więcej do powiedzenia, ich charakterki widoczna jest na buźkach.
Starsza to przykład człowieka, do którego należy przystosować świat, nie odwrotnie. Wysoka inteligencja, wysoka wrażliwość. Forsowanie swojego zdania to jej hobby. I niechęć do reguł.
Współpraca? Tak, ale na określonych warunkach. Przy czym jest niezwykle twórcza, kreatywna, zdolna, skuteczna i kapitalna.
Czy istnieje dobra metoda na zbudowanie konstruktywnej relacji w takiej konfiguracji?
Nasza relacja jest dobra. Choć ja ciągle jeszcze się wściekam. Wiem, że to moja złość, bezradność, kiedy chciałabym, żeby chwile wyglądały inaczej, kiedy wskazuję na dobre strony, a trafiam na mur-beton.
No cóż, moje dzieci są jakie są.
Są idealne.
Tylko, cholera, matkę mają trudną.





.........
PS. Ale, może, WYSTARCZAJĄCO DOBRĄ?
Czytaj więcej >

Nosi ciążę, rodzi, karmi. A partner? Podział obowiązków rodzicielskich (case study Offmatki)


Pierwszy zarzut będzie taki, że wymienionych w tytule czynności, nie da się podzielić. Są biologicznie przypisane do jednej płci. Całą odpowiedzialność bierze na siebie kobieta. Chwila przyjemności (czyli seks) jest zgoła inna w skutkach. Cały wysiłek ciążowy (o tym jaki wysiłek pisałam TU oraz TU), porodowy i opieki noworodkowej spoczywa na kobiecie (ten ostatni już można dzielić, ale nie po połowie, bo choć ojciec nie może robić tylko jednej rzeczy – karmić piersią, to po 2 tygodniach tacierzyńskiego, o ile go wykorzysta, wraca do pracy). Zgoda, tego nie da się matematycznie i równo podzielić. Partner może pomagać, wspierać, odciążać. Przynajmniej powinien, ale przecież zdarza się też, że znika.






Jak to jest z tym podziałem obowiązków rodzicielskich?  Kto się angażuje w opiekę nad dzieckiem?
Jak funkcjonuje polski model rodziny? Czy podział ról wynika z wyboru czy został narzucony?
GFK Polonia podjęło się badań budżetu czasu Polaków „Time Budget Survey 2013
„Nieodpłatne prace domowe, czyli podstawowe czynności domowe, takie jak pranie, sprzątanie, gotowanie, wykonuje obecnie aż 85 proc. kobiet i tylko 44 proc. mężczyzn. W skali jednego dnia Polki poświęcają na prace domowe średnio 3 godziny i 41 minut, natomiast Polacy 2 godziny i 19 minut.” W latach 80’ było to 5 godzin i 9 minut (kobiety) oraz 2 godzin i 10 minut (mężczyźni).
Czy to jest progres jak na prawie 40 lat postępu?

Podział obowiązków domowych i rodzicielskich był, jest i będzie nierówny. Kwestia tego, czy partnerom to pasuje, czy nie. Kwestia układu, organizacji, oczekiwań, potrzeb i możliwości.







Zdarza się, że dziecko, które miało łączyć ludzi, zaczyna ich dzielić.
Wychowanie dziecka staje się  przyczyną kłótni i nieporozumień. Bo każde z rodziców, poza wypełnianiem obowiązków, ma prawo do własnego rozwoju, wolnego czasu i odpoczynku od domu.
Ponoć układ partnerski jest potwornie trudny do zrealizowania. Z powodu? „Bo większość mężczyzn nie potrafi TAK gotować i TAK zajmować się dzieckiem, jak kobiety (przystosowywane do tego od dziecka, a nawet „mające to w genach”), a większość kobiet nie potrafi naprawić zepsutego okna czy dziurawej rynny” - brzmi opinia publiczna. No cóż, mój mąż też nie potrafi naprawić rynny – tak jak ja nie potrafię TAK gotować.
To jak my sobie radzimy?

Mamy dwójkę dzieci. Teraz czekamy na trzecie. To ja je noszę i ja je urodzę. Ja planuję je naturalnie karmić i to na mnie spada opieka na urlopie macierzyńskim (przysługuje tylko kobiecie w wymiarze 6 mcy, potem może go przejąć ojciec dziecka na kolejne 6 mcy). Te godziny kiedy mąż jest na etacie, spędzam sama z dziećmi. Nie mamy nikogo do pomocy. Do niedawna Starsza miała wakacje (teraz chodzi do szkoły, ale nie korzysta ze świetlicy), Młodsza nie chodzi do żłoba. Sprawa się komplikuje, kiedy mam sporo pracy projektowej. A kiedy nie mam, to sobie wynajduję nowe aktywności, rozwijam działalność. Dokształcam się, robię kursy, szkoły. Nie chcę koncertować swojego życia tylko wokół dzieci i utknąć z rozwojem zawodowym czy osobistym. Bycie z dziećmi daje dużo radości, ale opieka w trybie ciągłym wypala. Kiedy pojawi się trzecie, zrobię sobie dłuższą przerwę, bo nie da się być na 100% w dwóch rzeczywistościach.
A może się da? Komuś się udało? 



Znaczną część pracy wykonuję w domu, część popołudniami i w weekendy. W ciągu dnia sprawy zawodowe dzieję na czas z dziećmi i domowe obowiązki. Pilne sprawy robię w ciągu dnia, ważne zostawiam na popołudnie, kiedy opiekę możemy podzielić. Z reguły na mnie spadają zakupy (przy okazji odprowadzania Starszej do szkoły czy spacerowania Młodszej), pranie i gotowanie, choć tego nie robię codziennie, a czasem korzystam w gotowców. Ponieważ czynności biologiczne spoczywają tylko na mnie, inne czynności przejął mąż. Np. nocne wstawanie do dzieci (robiłam to tylko wtedy kiedy był chory), część zakupów, zmywanie garów, sprawy administracyjne, rachunki, kąpanie i usypianie dzieci. Śniadanie, odrabianie lekcji, basen - działamy na przemian albo razem. Pamiętam o przeglądzie auta, zawożę je do warsztatu, myjni i serwisu klimy. Ostatnio wymyśliłam pomalowanie mebli (genialna opcja - alternatywa dla wymiany), ja malowałam kiedy on zajmował się dwójką na basenie.

Wracając do rozkładu dnia, kiedy małżon wraca, zostaje ta mniejsza część czasu. Krótkie popołudnie i wieczór. Przejmuje opiekę nad dziećmi, albo spędzamy czas razem, resztą tzw. obowiązków się dzielimy. Czasem gdzieś wychodzę, albo mąż zabiera dzieci, dla mojej higieny psychicznej. Porządki robimy najczęściej w weekend. Uważam, że jesteśmy świetnie zorganizowani. Że mam odpowiedzialnego partnera, dzięki któremu nie muszę zgrywać matki polki 24 na dobę. Że nie chodzę wściekła ze zmęczenia, bo wszystko jest na mojej głowie. Wreszcie, że daję mu prawo wziąć odpowiedzialność za dom i rodzinę, na równi ze mną, bez moralizowania, że ja zrobię coś lepiej.

Nigdy nie uważałam, że tylko dlatego, że jestem kobietą i matką mam robić więcej, czy mniej, albo że mam robić określone rzeczy. Widzę wokół mnóstwo przeładowanych obowiązkami kobiet, którym brak refleksji, że coś jest nie tak. Głęboko mają w głowach, że tak ma być. Z jakiego powodu? Jednego. Bo są kobietami.
Czy to, że tak mają to wina tych leniwych chłopów? Kto jest odpowiedzialny za taki układ? On i jego mamusia, która tak go wychowała? A może kobieta, która wierzy, że nic się nie da z tym zrobić, woli wrzeszczeć, narzekać, kontrolować i wymagać?
Bo jest przekonana, że kobieta powinna i musi, matka ma zachowywać się jak matka.
Choroby i niedomagania, żale i narzekania są passe.
A niewidzialny etat w polskiej rzeczywistości nie ma żadnych ustawowych praw.

Mężczyzna, ojciec – co musi, co powinien? 





(obrazki przedstawiają stereotypowy genderowy podział ról, pochodzą z podręcznika do nauki j.rosyjskiego z 1986r.)

Czytaj więcej >

Copyright © Szablon wykonany przezBlonparia